Royce Williams, bohater zapomnianej koreańskiej akcji

W dniu 4 kwietnia tego roku setne urodziny obchodził Royce Williams, emerytowany lotnik i kapitan Marynarki Wojennej USA. Do historii przeszedł on dzięki zestrzeleniu w jednym locie czterech myśliwców MiG-15 Radzieckiego Lotnictwa Morskiego, do czego doszło 18 listopada 1952 r. podczas wojny koreańskiej.

Elmer Royce Williams na oficjalnej fotografii portretowej z 1973 r.
Źródło: U.S. Navy / Wikimedia Commons

Williams wraz ze swoim kolegą z eskadry VF-781, którym był podporucznik Dave Rowlands, stoczył wówczas nad Morzem Japońskim walkę z siedmioma radzieckimi myśliwcami. Przez większą część trwającego 35 minut starcia powietrznego – najdłuższego w dziejach amerykańskiego lotnictwa pokładowego – Williams musiał sobie radzić sam z sześcioma przeciwnikami. Większość amerykańskich maszyn, które wystartowały wcześniej z lotniskowca USS Oriskany zawróciła zanim doszło do kontaktu z nieprzyjacielem. Z Williamsem został tylko jego skrzydłowy Dave Rowlands, który zresztą też szybko go opuścił, po tym jak ruszył w pogoń za MiG-iem trafionym na początku walki. Oprócz przewagi ilościowej radzieccy piloci cieszyli się też tą, jaką dawał im MiG-15. Na gruncie technicznym słynny radziecki myśliwiec deklasował maszyny F9F-5 Panther, na których lecieli Amerykanie. MiG-i miały przewagę w prędkości, pułapie i wznoszeniu nad pantherami, które bardziej się sprawdzały jako samoloty szturmowe. Tego dnia Sowieci nie potrafili jednak zrobić użytku z tych atutów, a na dodatek popełniali błędy, które bezlitośnie wykorzystywał walczący desperacko o przetrwanie osamotniony przeciwnik. Williams ostatecznie zestrzelił cztery z atakujących samolotów, a jego skrzydłowemu, który powrócił do niego w krytycznym końcowym momencie starcia, zaliczono zwycięstwo nad jednym MiG-iem jako prawdopodobne.

MiG-15 w momencie zestrzelenia przez F9F Panther. Ujęcie z fotokarabinu myśliwca z lotniskowca USS Leyte (CV-32), który zestrzelił chińską w tym przypadku maszynę nad Koreą Północną w rejonie rzeki Jalu
Źródło: U.S. Navy / Wikimedia Commons

Historia ta była utrzymywana przed kilkadziesiąt lat w tajemnicy. MiG-i, które wystartowały z bazy w rosyjskim Władywostoku lecąc w stronę Task Force 77, amerykańskiej grupy uderzeniowej lotniskowców operującej w rejonie Korei, były maszynami ZSRR, które to państwo nie było formalnie w stanie wojny z USA. Wyżsi dowódcy i politycy w Waszyngtonie obawiali się wówczas, iż nagłośnienie całej sprawy może spowodować, iż Związek Radziecki, który wspierał Chiny Ludowe i Koreę Północną podczas walk na Półwyspie Koreańskim, oficjalnie włączy się do trwającego konfliktu. Dlatego też Williams został zobowiązany przysięgą do zachowania milczenia na temat szczegółów całego zajścia. Wierny danemu słowu oficer nie wspomniał ani słowem o swojej największej wojennej przygodzie nawet żonie i bratu, który też był pilotem wojskowym. Na pocieszenie Williams otrzymał w 1953 r. Srebrną Gwiazdę za zestrzelenie jednego myśliwca i uszkodzenie drugiego, choć w uzasadnieniu nie wspomniano o przynależności państwowej nieprzyjacielskich maszyn. Ponadto na początku grudnia 1952 r. zobaczył się on w Seulu z ówczesnym prezydentem-elektem Dwightem D. Eisenhowerem, który wówczas odwiedził południowokoreańską stolice. W tym poufnym spotkaniu wzięło też udział dwóch innych pilotów z formacji, która dwa tygodnie wcześniej ruszyła do akcji, jakimi byli podporucznicy Dave Rowlands i John Middleton. Oficjalnie nowy amerykański przywódca chciał wysłuchać spostrzeżeń swoich podwładnych odnośnie tego, jak MiG-15, maszyna, która w Korei sprawiała Amerykanom i ich sojusznikom wiele kłopotów, prezentuje się na tle własnych myśliwców.

Grumman F9F-5 Panther (BuNo 126034) z eskadry VF-781 po wylądowaniu na lotniskowcu USS Oriskany (CVA-34) u wybrzeży Korei. Tę uwiecznioną 15 listopada 1952 r. maszynę pilotował kanadyjski porucznik Joseph J. MacBrien, który w ramach wymiany trafił do Marynarki Wojennej USA
Źródło: U.S. Navy / Wikimedia Commons

Skoro o samolotach mowa, to można by zapytać o los panthera Williamsa. Bez wątpienia myśliwiec, który wziął udział w tak niebywałym pojedynku powietrznym, powinien mieć zagwarantowane miejsce w jednym z muzeów. Twarde realia wojennej rzeczywistości sprawiły jednak, że F9F-5, który Royce Williams pilotował w swoim pamiętnym locie przeciwko lotnikom radzieckim, nie powrócił do USA. Płatowiec ten doznał w toku walki licznych uszkodzeń, do tego tak poważnych, iż z trudem można było go pilotować. Dość wspomnieć, iż lotniskowiec USS Oriskany musiał celowo zmienić kurs, aby przyjąć na swój pokład uszkodzoną maszynę. Po udanym lądowaniu naliczono w jej poszyciu aż 263 postrzeliny. Większość tych uszkodzeń powstała wskutek wybuchu pocisku kaliber 37 mm, który pod koniec walki trafił w pobliżu przedziału silnika. Uznano, że tak uszkodzony panther nie nadaje się do naprawy i dalszej eksploatacji, przez co został wypchnięty za burtę okrętu, co też dość często praktykowano na wojnie.

Porucznik Williams prezentuje jedno z ponad 260 uszkodzeń, jakich doznał jego F9F-5 Panther podczas walki stoczonej 18 listopada 1952 r. z myśliwcami MiG-15 Radzieckiego Lotnictwa Morskiego
Źródło: US Navy / www.thisdayinaviation.com

Można by zatem powiedzieć, iż historia kłopotliwej dla obu stron powietrznej konfrontacji została zamieciona na dobre pod dywan. Jak to często jednak bywa z niewygodnymi wydarzeniami, prawda w końcu wyszła na jaw, choć zajęło to niemal pół wieku. Amerykańsko-radzieckie starcie z 1952 r. pojawiło się bowiem w wydanej w 2014 r. książce „Red Devils over the Yalu: A Chronicle of Soviet Aerial Operations in the Korean War 1950-53”. Jej autorzy, którymi są Igor Sejdow i Stuart Britton, korzystając z odtajnionych w latach 90. radzieckich archiwów, opisali całe zajście wymieniając wprost Williamsa. Podali też oni nazwiska niefortunnych pilotów Radzieckiego Lotnictwa Morskiego, którzy owego listopadowego dnia nie powrócili na macierzyste lotnisko. Lotnikami tymi byli kapitanowie Beljakow i Wandalow, a także porucznicy Pachomkin oraz Tarszinow. Z czasem zaczęły pojawiać się kolejne publikacje opisujące wyczyn Williamsa, który też odważył się wprost zabierać głos w sprawie.

Owej otwartości sprzyjało też ujawnienie amerykańskich dokumentów z okresu wojny koreańskiej. Bez wątpienia wyciągnięcie na światło dzienne sekretów obu mocarstw pozwoli uzyskać lepszy obraz wojny w Korei oraz innych zimnowojennych wydarzeń. W przypadku wojny koreańskiej sporym utrudnieniem dla historyków jest bowiem rozbieżność pomiędzy raportami walczących stron. Na problem ten wskazał Cezary Piotrowski i Piotr Taras w 1994 r. w publikacji ich autorstwa zatytułowanej „Korea 1950-53”, a wydanej w ramach serii „Kampanie Lotnicze”.

Jak dotąd upublicznienie całej sprawy sprawiło, iż w USA postanowiono odpowiednio uhonorować sędziwego już weterana. W styczniu 2023 r. odznaczenie, jakie Williams otrzymał pół wieku wcześniej, zostało podniesione do rangi Krzyża Marynarki. Od kilku lat trwają też starania, aby otrzymał on Medal Honoru, będący najwyższym amerykańskim odznaczeniem wojskowym. Royce Williams obecnie mieszka w kalifornijskim Escondido, po tym jak w 1980 r. przeszedł na emeryturę w stopniu kapitana po 37 latach służby w Marynarce Wojennej USA.

Więcej informacji dotyczących kapitana Williamsa i lotu bojowego, dzięki któremu zyskał on po latach sławę w środowisku lotniczym, znaleźć można w licznych źródłach internetowych, w tym tych podanych poniżej.

Opublikowano Historia, Stosunki międzynarodowe, Sylwetka, Wojskowość | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Skomentuj

Na szlaku wojennej historii – pomnik bitwy pod Lundby z 1864 r.

Bitwa pod Lundby była jednym z końcowych akordów wojny duńsko-pruskiej. Starcie to, do którego doszło 3 lipca 1864 r. pomiędzy wojskami duńskimi a pruskimi, zakończyło się porażką Danii, która w toku całego konfliktu uległa połączonym siłom Prus i Austrii. O tym dramatycznym wydarzeniu z 1864 r. przypomina postawiony pół wieku później monument.

Wojna duńsko-pruska była jednym z szeregu konfliktów zbrojnych, znanych też jako wojny zjednoczeniowe, które doprowadziły do utworzenia Niemiec jako państwa, co też formalnie nastąpiło wraz z proklamowaniem Cesarstwa Niemieckiego 18 stycznia 1871 r. na zajętym przez Niemców francuskim Wersalu. Wojna z 1864 r., określana też mianem II wojny o Szlezwik, była zarazem drugą odsłoną walk o przynależność księstw położonych w południowej części Półwyspu Jutlandzkiego. Poprzednią wojnę o panowanie nad tym regionem Dania stoczyła w latach 1848–51 przeciwko ówczesnemu Związkowi Niemieckiemu. Zakończyła się ona dla Kopenhagi pomyślnie, czego wyrazem był podpisany w maju 1852 r. protokół londyński. Dokument ten gwarantował, iż księstwa Szlezwiku i Holsztyna były związane unią personalną z Danią. Sytuacja ponownie się skomplikowała w 1863 r., zwłaszcza po śmierci duńskiego króla Fryderyka VII. Nowy monarcha, którym został Chrystian IX Glücksburg, postanowił zacieśnić związki ze Szlezwikiem, czego wyrazem była konstytucja z listopada 1863 r., wspólna dla Danii jak i dla wspomnianego księstwa. Nowa ustawa zasadnicza była pogwałceniem traktatu z 1852 r., co też skrzętnie wykorzystał Otto von Bismarck, energiczny pruski premier, dążący do zjednoczenia Niemiec „krwią i żelazem”. W dniu 16 stycznia 1864 r., w toku narastającego kryzysu międzynarodowego, przedstawił on Danii ultimatum, wedle którego konstytucja listopadowa miała zostać uchylona w ciągu 48 godzin. Żądanie to, trudne do spełnienia w tak krótkim terminie, zostało odrzucone przez stronę duńską, co też doprowadziło do wybuchu wojny. Ta miała tym razem wysoce niefortunny przebieg dla Duńczyków, którzy musieli mierzyć się z wojskami Prus i Austrii, która również przyłączyła się do konfliktu. Połączone siły prusko-austriackie liczyły na początku wojny 61 tysięcy żołnierzy, do których dołączyło później kolejne 20 tysięcy. Dysponowały one też dwukrotnie większą artylerią niż Dania, która miała zaledwie 38 tys. żołnierzy. Dania posiadała jedynie przewagę na morzu, prowadząc skuteczną blokadę pruskich portów na wybrzeżu Bałtyku i Morza Północnego, a także wygrywając w starciu u przylądka Jasmund i zadając większe straty nieprzyjaciołom w późniejszej nierozstrzygniętej bitwie pod Helgolandem.

Dla przebiegu działań na lądzie kluczowa okazała się bitwa pod Dybbøl, rozegrana w dniach 7-18 kwietnia, a także batalia o wyspę Als, do której doszło pod koniec czerwca. Te dotkliwe dla Duńczyków porażki przesądziły o tym, iż Jutlandię opanowały wojska prusko-austriackie. Nim do tego całkowicie doszło, duńscy obrońcy postanowili przejść od przeciwnatarcia pod Lundby. Tam też, 3 lipca 1864 r., duńska 5 Kompania 1 Pułku pod dowództwem podpułkownika Hansa Becka, uderzyła na pozycje 1 Kompanii 50 Dolnośląskiego Pułku Piechoty kapitana von Schlutterbacha. Jednak i tak próba zakończyła się fatalnie dla Duńczyków, którzy stracili większość, bo aż 98 spośród 160 nacierających żołnierzy. W liczbie tej było 32 poległych i 44 rannych, 22 wziętych do niewoli i 2 zaginionych w akcji. Po stronie pruskiej było zaledwie trzech rannych. Beck zignorował przy tym chęć pomocy ze strony miejscowych, którzy zaoferowali przeprowadzić żołnierzy bocznymi szlakami, które zapewniłyby im większą osłonę. Duński dowódca, który nie chciał, aby jego kompania była prowadzona przez chłopów, rozkazał przeprowadzić szarżę na bagnety. Decyzja ta okazała się być tragiczna, a nacierający w otwartym polu żołnierze stali się łatwym celem dla ukrytych za groblą Prusaków.

Starcie pod Lundby na ilustracji, którą w 1877 r. wykonał kpt. F. C. Schiøtt
Źródło: Lundby Museum / Wikimedia Commons

Podobnie jak w przypadku bitwy pod Sadową z 1866 r., stoczonej podczas późniejszej wojny prusko-austriackiej, również w starciu pod Lundby wskazywano na zastosowanie przez wojska pruskie karabinów odtylcowych Dreysego. Ta nowoczesna jak na owe czasy broń była dużo bardziej wygodna w obsłudze niż karabiny odprzodowe, zapewniając też większą szybkostrzelność niż starsze konstrukcje. Można jednak pokusić się o stwierdzenie, iż błędy popełnione przez przeciwników Prus w tych bataliach były jednak na tyle duże, iż ta nowatorska broń palna nie miała decydującego wpływu na ostateczny wynik zbrojnej konfrontacji. Co ciekawe, ówcześni komentatorzy dość wyrozumiale obeszli się z podpułkownikiem Beckiem, wskazując na próbę wyjścia przez niego z inicjatywę i żywiołowość w podjętych przez niego działaniach. Trzeba też stwierdzić, że sytuacja Danii była na tym etapie już na tyle niekorzystna, iż nawet ewentualne zwycięstwo pod Lundby nie byłoby w stanie odwrócić losów wojny. Ta zakończyła się dla Danii utratą spornych księstw na rzecz Prus i Austrii. Dopiero klęska państw centralnych w toku I wojny światowej pozwoliła na przeprowadzenie plebiscytu na pograniczu duńsko-niemieckim, dzięki któremu część Południowej Jutlandii powróciła w granice Danii.

W 1914 r. przy dawnym polu bitwy pod Lundby postawiony został pomnik w formie krzyża Visby. W 1964 r., przy okazji stulecia wspomnianej tutaj batalii, monument ten został wzbogacony o tablicę kamienną, na której znalazły się nazwiska wszystkich 34 duńskich żołnierzy, którzy przed wiekiem stracili swoje życie. Pomnik znajduje się w pobliżu miejsca bitwy, przy drodze nr 507 prowadzącej do pobliskiego Aalborga. Z kolei po drugiej stronie konfliktu zwycięski dla 50 Dolnośląskiego Pułku Piechoty dzień 3 lipca stał się świętem pułkowym. Sztab i część pododdziałów tej jednostki stacjonowały do 1920 r. w Rawiczu.

Opublikowano Historia, Polityka, Stosunki międzynarodowe, Wojskowość | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Na szlaku wojennej historii – pomnik bitwy pod Lundby z 1864 r. została wyłączona

Ten obłędnie wspaniały Macintosh

Macintosh skończył w tym miesiącu 40 lat. Jego pierwszy model został bowiem oficjalnie zaprezentowany 24 stycznia 1984 r. Szybko stał się on synonimem komputera przyjaznego dla użytkownika, a także jednym z symboli popkultury i całej dekady lat 80.

Mac Plus, trzeci model z rodziny Macintosha, który zadebiutował w styczniu 1986 r.  

Premiera pierwszego modelu Maca miała miejsce podczas dorocznego spotkania akcjonariuszy firmy Apple, które odbyło się we Flint Center w De Anza Community College. Był to prawdziwy spektakl z widowiskową i nie pozbawioną dramatyzmu oprawą. Jego kulminacyjnym punktem była prezentacja najnowszego wówczas produktu, którą poprowadził nie kto inny jak sam Steve Jobs, charyzmatyczny, a przy tym kontrowersyjny wizjoner i współzałożyciel Apple Inc. Wydarzenie to poprzedziła rozległa kampania marketingowa, w ramach której Ridley Scott wyreżyserował „Apple Mac: 1984”, pamiętną reklamę Macintosha, którą dwa dni przed premierą tego komputera wyemitowano podczas XVIII Super Bowl, finałowego meczu futbolu amerykańskiego o mistrzostwo NFL. Bohaterką wspomnianego filmu reklamowego, stanowiącego jeden z kamieni milowych marketingu, była młoda i energiczna rebeliantka, która młotem rozbijała ekran orwellowskiego Wielkiego Brata, który swym zideologizowanym przekazem hipnotyzował bezrefleksyjny tłum zwolenników.

Steve Jobs prezentuje światu pierwszego Macintosha podczas spotkania Apple Inc. w De Anza College w dniu 24 stycznia 1984 r.

Jak na ironię, cały ten marketingowych rozmach wyszedł na dobre owemu Wielkiemu Bratu, który uosabiał korporację IBM. Koszty promocji podniosły cenę Macintosha o 500 dolarów do kwoty 2495 USD (obecnie ok. 7317 USD), co czyniło go produktem średnio atrakcyjnym pomimo entuzjazmu, jaki spowodowało jego wejście na rynek. Stąd też Mac nie był w stanie zagrozić pozycji rynkowej, jaką zdobył wprowadzony w 1981 r. przez IBM standard PC. Wysokie koszty, z których po dziś dzień słynie firma Apple, być może też pomogły w spopularyzowaniu się też kolejnych konkurencyjnych rodzin komputerów, a mianowicie Atari ST i Amigi, które pojawiły się w 1985 r. Oparte na tym samym procesorze jak Macintosh, ale oferujące większe możliwości w zakresie choćby grafiki i rozszerzeń, a przy tym dostępne w dużo niższych cenach, szybko zyskały znaczące grona odbiorców.

Przechodząc do technikaliów, to pierwszy Macintosh mógłby wzbudzić spore politowanie wśród użytkowników współczesnych komputerów. Maszyna ta miała zaledwie 128 KB RAM, a jej mózgiem był mikroprocesor Motorola MC68000, taktowany częstotliwością 7,8 MHz. Mac nie posiadał początkowo twardego dysku, a jego nośnikiem danych były dyskietki 3,5″ o pojemności 400 KB. Grafika była prezentowana na czarno-białym ekranie o przekątnej 9 cali, w rozdzielczości 512×342. Monitor był zamknięty w obudowie wraz z jednostką centralną, do której podłączana była klawiatura i myszka, a opcjonalnie także i inne urządzenia peryferyjne.

Patrząc jednak na realia pierwszej połowy lat 80., to komputer ten stanowił niekwestionowany przełom. Zawdzięczał to przede wszystkim przyjaznej obsłudze i estetyce, nad którą skrupulatnie czuwał Steve Jobs. Wygląd komputera zbliżony był do ludzkiego oblicza, budząc już na pierwszy rzut oka swoistą sympatię. Jednak tym, co określało jego charakter był system operacyjny, znany od 1996 r. jako Mac OS. Ten wyposażony był w graficzny interfejs użytkownika (GUI) o schludnym wyglądzie z elementami stanowiącymi metaforę biurka. Piktogramy, które z czasem zyskały miano ikon, prezentowały kartki papieru, teczki, dyskietki i inne przedmioty znane z miejsc biurowej pracy, jak choćby kalkulator czy kosz na śmieci. Duży wkład w stworzenie graficznej warstwy systemu wniosła Susan Kare, która stała się pionierem w projektowaniu GUI i formy sztuki cyfrowej znanej jako Pixel Art. Ta utalentowana artystka grafik opracowała wiele ikon i krojów czcionek, takich jak Chicago, Geneva, New York czy San Francisco. Ikony autorstwa Kare były proste, zrozumiałe, nieco zabawne, a przy tym stworzone z myślą o użytkowniku, który niekoniecznie był biegły w obsłudze komputera. Mimo pewnych różnic w wielkości, ikony mieściły się w polu o wielkości 32×32 pikseli. Zapewniało to spójność estetyki, której zabrakło choćby w późniejszym atarowskim TOS-ie lub amigowym Workbenchu, które nawet mimo zastosowania kolorów nie były w stanie przebić pod względem elegancji systemu Macintosha.

System Macintosha w wersji 1.1

Mac OS obsługiwało się przy tym niemal intuicyjnie, na dodatek za pomocą zaledwie jednoprzyciskowej myszki. Odwrócona została przy tym logika pracy z systemem operacyjnym. O ile w systemach z wierszem poleceń najpierw wpisuje się komendę oznaczającą czynność (np. cd, ls, mkdir znane systemu Unix), o tyle system Macintosha pozwalał wybrać obiekt, a następnie manipulować nim w celu osiągnięcia danego rezultatu. Zwrot w stronę tego naturalnego dla człowieka sposobu posługiwania się narzędziami z pewnością przyczynił się do sukcesu Macintosha.

Kulisy powstania Maca nie były jednak wolne od wielu kontrowersji, które barwnie opisał Walter Isaacson w polecanej przy tej okazji biografii Steve’a Jobsa, wydanej po raz pierwszy w 2011 r. Dość wspomnieć o tym, jak Jobs przejmując projekt Macintosha pozbył się z firmy Jefa Raskina, pomysłodawcę tego komputera, a zarazem pierwszego kierownika całego projektu. Jobs chciał tym samym powetować sobie wcześniejszą porażkę, jaką było odsunięcie go od zespołu pracującego nad komputerem Apple Lisa. Finalnie Macintosh znacznie odbiegał od pierwotnej wizji Raskina, która ziściła się dopiero w toku jego pracy dla firmy Canon. Opracowany przez niego Canon Cat nie odniósł jednak sukcesu na rynku komputerowym. Wewnątrzfirmowe przepychanki bledną jednak wobec okoliczności, w jakich Apple dowiedziało się o istnieniu GUI. Wiedzę na ten temat wyniesiono z firmy Xerox, choć określenie tego mianem „największej kradzieży w dziejach przemysłu komputerowego” jest pewnym nadużyciem. Steve Jobs dostał bowiem olśnienia na widok prototypu systemu operacyjnego z GUI podczas prezentacji technologii, nad którymi pracowano w Xerox PARC, centrum badawczym Xeroksa. Spotkanie to było częścią porozumienia między obiema firmami. Jobs zgodził się, aby Xerox zainwestował w Apple za cenę pokazania mu nad czym pracowano w PARC. Pikanterii sprawie dodaje fakt, iż w ośrodku tym była grupa osób, które na zasadzie biernego oporu sabotowały przebieg pokazów dla Jobsa i jego świty. Jednak nawet i one skapitulowały po telefonicznym zażaleniu Jobsa w centrali Xeroxa w Connecticut. Co ciekawe, Xerox jako pierwszy wszedł na rynek z komputerem wyposażonym w GUI, którym był Xerox Star z 1981 r. Maszyna ta nie zrobiła furory, choć w pewnym sensie przygotowała grunt pod tryumfalny pochód kolejnych komputerów z graficznymi systemami operacyjnymi. Jak widać, mieć oryginalny pomysł to jedno, a przekuć go w sukces rynkowy, to drugie.

Mac LC III, wprowadzony na rynek w lutym 1993 r.

Trzeba też dodać, że Macintosh wraz ze swym systemem był bardziej dopracowany, a przede wszystkim bardziej przystępny cenowo niż Xerox Star, choć też nie na tyle, aby zdetronizować linię komputerów zgodnych z IBM PC. To też spowodowało, iż Mac potrzebował wielu lat, aby trafić „pod strzechy”, zwłaszcza w mniej zamożnych krajach. W Polsce na początku lat 90. z komputerami z tej rodziny można było się spotkać w firmach zajmujących się poligrafią lub usługami DTP. „Makówki” trafiły też do placówek edukacyjnych. Wśród nich znalazło się Liceum Ogólnokształcące w Strzelnie, do którego uczęszczał piszący te słowa. Pracownia informatyczna w tej szkole zorganizowana była w oparciu o kilka egzemplarzy Maca LC i pojedynczą quadrę, co też zasługuje na rozwinięcie w osobnym wpisie. Dzięki obecności w takich miejscach macintoshe oswoiły wielu ludzi z komputerami, które przestały się jawić jako skomplikowane urządzenia obsługiwane przez specjalistów. Zademonstrowały one też, między innymi za sprawą protokołu AppleTalk i usługi AppleShare, jak wydajna, a przy tym prosta może być praca w sieci komputerowej. Wszystko to składa się na wkład, jaki w popularyzację techniki komputerowej wniosła słynna firma z kalifornijskiego Cupertino, której symbolem jest nadgryzione jabłko.

Opublikowano Historia, Informatyka, Kultura | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Ten obłędnie wspaniały Macintosh została wyłączona

W Dniu Gier Komputerowych – 23 numer K&A Plus

Dzień Gier Komputerowych, obchodzony 12 września za oceanem jako National Video Games Day, nie jest póki co u nas szerzej znany. Jednak nawet i na niwie krajowej wiele się dzieje na rzecz popularyzacji kultury gier wideo. Jednym z mediów, które od lat działa w tym obszarze, jest magazynu K&A Plus. Korzystając zatem z okazji, jaką jest ten wyjątkowy dla branży gamingowej dzień, warto rzucić nieco światła na najnowsze jak dotąd wydanie tego czasopisma.

W wydaniu poświęconym komputerowym wojownikom nie pominięto też osoby zmarłego przed 50 laty niekwestionowanego mistrza dalekowschodnich sztuk walki, jakim był Bruce Lee (1940-73)

Wiodącym tematem wydanego jakiś czas temu numeru 23 są szeroko pojęte gry walki. Wśród nich znaleźć można wiele tytułów opracowanych na 8- i 16-bitowe komputery oraz konsole, które weszły już do kanonu gatunku. Jednym z nich, który po dziś dzień oddziałuje na kulturę popularną, jest „Street Fighter”. W artykule „Street Fighter od kuchni” kolega c00k przedstawił genezę tej jakże popularnej serii. Do tekstu dodałem swoje trzy grosze, próbując wyjaśnić przyczyny, dla których konwersje dwóch pierwszych odsłon „Street Fightera”, jakie powstały na komputery domowe i osobiste, prezentowały się marnie na tle oryginału z automatów, a nawet w porównaniu do portów na konsole SNES i Sega Mega Drive. Swoistym fenomenem tego flagowego produktu japońskiego koncernu Capcom było też to, iż co rusz był on zrzucany z piedestału, aby powrócić jakiś czas później na tron w kolejnej udoskonalonej odsłonie. Co ciekawe, na rynku domowych gier wideo pierwszym tytułem, który pobił „Street Fightera” było „International Karate +”, którego nie mogło zabraknąć w wydaniu o takiej tematyce. IK+ pojawia się zarówno na okładce magazynu, jak i w artykułach „Droga 16-bitowego Wojownika” autorstwa Sleeva, w „Przeglądzie bijatyk na Amigę”, jaki przedstawił tommysi, a także w „Bijemy na C64”, który to tekst wyszedł spod ręki Tomasza „Razora” Kanieckiego.

„Street Fighter: The World Warrior” (Amiga, U.S. Gold, 1992)

Ze swej strony zaprezentowałem nieco zapomnianą ale pod wieloma względami nowatorską grę, jaką był wypuszczony na rynek w 1991 r. przez Mindscape „4D Sports Boxing”. Tytuł ten jest o tyle warty uwagi, iż jest on w zasadzie prekursorem bijatyk 3D, który to nurt rozsławiły w połowie lat 90. tak pamiętne gry jak „Virtua Fighter”, „Battle Arena Toshinden” czy też „Tekken”. Pod względem technicznym „4D Sports Boxing” nie mógł się równać z tymi wielkimi przebojami wydanymi parę lat później na potężne automaty i konsole rodem z Dalekiego Wschodu. Nadal cieszy jednak to, iż również na dużo skromniejszych 16-bitowcach można spróbować sił w trójwymiarowym świecie sportów walki. Gra ta zawiera też pewną dozę subtelnego niekiedy humoru, a przede wszystkim nieco ekscentryczną jak na owe czasy grafikę, w której recenzenci dopatrywali się nawiązania do niezapomnianego teledysku „Money for Nothing” grupy Dire Straits z 1985 r. O tym, jak wyglądała opisana przeze mnie wersja „4D Sports Boxing” na Amigę można się przekonać oglądając poniższe wideo.

„4D Sports Boxing” (Mindscape, 1991), pięciorundowa walka demonstracyjna w wersji na Amigę

Jakkolwiek wiele można by jeszcze napisać o artykułach omawiających gry, a także nawiązujących do sztuk i sportów walki, jakie zawiera ta odsłona „K&A Plus”, to jednak najlepiej zapoznać się z nimi bezpośrednio sięgając po to wydanie. W numerze tym znalazło się też coś dla specjalistów ceniących technikalia, jakimi jest kurs XC=BASIC (Razor) i kolejna część cyklu o pisaniu własnej gry na C64 (Void), a także test joysticków i joypadów nadal aktywnej na rynku komputerowym łódzkiej firmy MATT (Razor).

„K&A Plus”, nr 23
Opublikowano Informatyka, Kultura, Święta | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania W Dniu Gier Komputerowych – 23 numer K&A Plus została wyłączona

Amiga w służbie NASA – 21 numer K&A Plus

Amiga znana jest przede wszystkim jako znakomita maszyna do gier, głównie dzięki wielu wybitnym tytułom wydanym w jej złotych czasach. Specjaliści wspomnieliby też pewnie o jej wyśmienitych możliwościach w zakresie obróbki wideo, a co bardziej wtajemniczeni o przejawach twórczości artystów z amigowej demosceny. Kojarzona zazwyczaj z rozrywką Amiga spotkała się też z uznaniem ze strony amerykańskiej agencji kosmicznej NASA, która przez kilkanaście lat z powodzeniem używała komputerów z tej rodziny.

Amiga 2500 używana w NASA. Komputer ten, który pozyskał Marvin Droogsma, znajduje się w zbiorach Home Computer Museum w Helmond w Holandii. Fot. Marvin Droogsma

Pewnego dnia, bodaj na moim pierwszym roku akademickim, odwiedziłem dobrego znajomego, który również studiował w Poznaniu. Niemal od progu moją uwagę przykuł numer 1/2000 amigowego magazynu „eXec”, widoczny w mieszkaniu. Zaskoczenie było potrójne, gdyż w ciągu kilku lat, jakie upłynęły od upadku firmy Commodore – producenta komputerów Amiga – z rynku prasy zaczęły znikać powiązane z tą marką czasopisma. Ponadto w rodzinnym domu kolegi już kilka lat wcześniej A500 Plus, która kilka lat wcześniej wprowadzała nas do świata 16-bitowych komputerów, zastąpił PC. Trzecią niespodzianką był artykuł „Amiga w NASA” autorstwa Grzegorza Juraszeka, na jaki zwróciłem uwagę wertując wspomniane wydanie „eXeca”. Z racji odwiedzin nie było jednak czasu, aby przeczytać ów tekst, aczkolwiek fakt zastosowania Amigi w tak prestiżowej instytucji zapadł mi głęboko w świadomości.

Ponad dwie dekady później, wiosną 2022 r., nadarzyła się okazja, aby powrócić i zgłębić to zagadnienie. Wszystko za sprawą współpracy z przywoływanym na niniejszym blogu czasopismem „K&A Plus”. Swoistym prologiem był artykuł „Wyjątkowa Amiga 2500. Amiga na usługach agencji NASA”, który ukazał się w jubileuszowym 20. wydaniu magazynu. Tekst ten, autorstwa Marvina Droogsmy, prezentował używany niegdyś w NASA egzemplarz Amigi 2500, który po latach trafił w ręce autora, stając się ostatecznie niezwykle cennym eksponatem w Home Computer Museum w Helmond w Holandii. Idąc niejako za ciosem w redakcji podjęto decyzję, aby kolejny numer poświęcić głównie tematyce kosmicznej. Tak oto na łamach magazynu „K&A Plus” znalazła się przestrzeń, aby przedstawić dzieje Amigi w NASA.

Mój nowy tekst bazował głównie na materiałach dostępnych w Internecie, przy czym na szczególną uwagę zasłużył poniższy reportaż filmowy, który w styczniu 1998 r. na Przylądku Canaveral zarejestrował Bob Castro z Amiga Atlanta User Group.

„AMIGA at NASA: The Secret in Hangar AE” – reportaż z Przylądka Canaveral, który 30 stycznia 1998 r. zrealizował Bob Castro

Uchwycony wówczas materiał filmowy zawierał wypowiedzi inżynierów i techników odpowiedzialnych za wdrożenie Amigi do NASA, którymi byli Hal Greenlee, Johnny Johnson, Gary Jones oraz Augie Friscia. Specjaliści ci opowiedzieli o przyczynach, które skłoniły ich do użycia Amigi, a także o zadaniach, jakie te komputery wykonywały w Hangar AE. Obiekt ten pełni szereg funkcji kluczowych dla powodzenia misji kosmicznych, wśród których jest przetwarzanie danych telemetrycznych i zapewnienie łączności. Na pozór można być zaskoczonym obecnością „rozrywkowej” Amigi na tak odpowiedzialnym odcinku. Specjaliści z NASA potrafili jednak dostrzec możliwości Amigi do wykonywania względnie złożonych zadań przy wykorzystywaniu dość skromnych zasobów. Kluczowym atutem była też wielozadaniowość jej systemu operacyjnego, co też nawet pozwalało jednemu komputerowi przesyłać dane do kilku statków kosmicznych naraz. W amerykańskiej agencji kosmicznej doceniono też swobodę, z jaką można przetwarzać na Amidze obraz, z czego też korzystała wewnętrzna sieć TV na Cape Canaveral. Istotna była też kooperacja ze strony firmy Commodore, która w razie potrzeby dostarczała dokumentację techniczną. Ta była niezbędna do opracowania w NASA własnych kart rozszerzeń potrzebnych do obróbki danych i ich transmisji poprzez sieć.

Co ciekawe, Amiga miała początkowo poważną konkurencję w postaci komputerów Macintosh oraz PC. Okazało się jednak, że firma Apple nie była skłonna dzielić się tajnikami budowy swoich „makówek”, za to architektura pecetów nawet w czasie, gdy kręcony był reportaż, była uznawana za słabą. Czy były to tylko uprzedzenia wąskiej grupy specjalistów, którzy prywatnie użytkowali Amigi? Cóż, wysoce niefortunna prezentacja Windows 98 w wersji beta, którą w kwietniu 1998 r. na targach COMDEX poprowadził Bill Gates i Chris Capossela z Microsoftu, pokazała, że najwyraźniej coś było na rzeczy.

Prezentacja Windows 98 beta podczas targów COMDEX, 20 kwietnia 1998 r.

Ostatecznie nie można się też dziwić, iż w przypadku zastosowań krytycznych, kiedy w grę wchodzi życie ludzkie i astronomicznie kosztowny sprzęt, specjaliści wolą polegać na starszych, ale za to dobrze znanych, a przede wszystkim po wielokroć sprawdzonych i stabilnych rozwiązaniach. Jedyne, co w tej opowieści może wprawić w osłupienie, to brak zdyskontowania kosmicznej roli Amigi przez jej producenta. Uwzględniając jednak fatalny marketing Commodore, zwłaszcza w okresie poprzedzającym upadek tej firmy w 1994 r., to w sumie trudno tu też mówić o jakimś wielkim zaskoczeniu.

Więcej informacji na ten temat znaleźć można w moim artykule „Amiga w programie kosmicznym NASA”, który ukazał się w numerze 21 magazynu „K&A Plus”. Wydatną pomoc w jego opracowaniu, za co też jestem niemiernie wdzięczny, udzielili wspomniani wyżej Marvin Droogsma i Bob Castro. Obaj amigowi pasjonaci, z którymi nadal podtrzymuję kontakt, okazali się otwarci na współpracę, udostępniając fotografie ze swych zbiorów, a także przekazując cenne informacje oraz weryfikując końcowy tekst. Dzięki temu udało się po latach przedstawić współczesnym czytelnikom jeden z najbardziej chlubnych rozdziałów historii Amigi.


Historia zastosowania komputerów Amiga na Cape Canaveral została szerzej opisana w artykule „Amiga w programie kosmicznym NASA”, który ukazał się w 21. numerze magazynu „K&A Plus”.
Wydanie to poświęcone jest głównie tematyce kosmicznej
Opublikowano Historia, Informatyka | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Amiga w służbie NASA – 21 numer K&A Plus została wyłączona