Ten obłędnie wspaniały Macintosh

Macintosh skończył w tym miesiącu 40 lat. Jego pierwszy model został bowiem oficjalnie zaprezentowany 24 stycznia 1984 r. Szybko stał się on synonimem komputera przyjaznego dla użytkownika, a także jednym z symboli popkultury i całej dekady lat 80.

Mac Plus, trzeci model z rodziny Macintosha, który zadebiutował w styczniu 1986 r.  

Premiera pierwszego modelu Maca miała miejsce podczas dorocznego spotkania akcjonariuszy firmy Apple, które odbyło się we Flint Center w De Anza Community College. Był to prawdziwy spektakl z widowiskową i nie pozbawioną dramatyzmu oprawą. Jego kulminacyjnym punktem była prezentacja najnowszego wówczas produktu, którą poprowadził nie kto inny jak sam Steve Jobs, charyzmatyczny, a przy tym kontrowersyjny wizjoner i współzałożyciel Apple Inc. Wydarzenie to poprzedziła rozległa kampania marketingowa, w ramach której Ridley Scott wyreżyserował „Apple Mac: 1984”, pamiętną reklamę Macintosha, którą dwa dni przed premierą tego komputera wyemitowano podczas XVIII Super Bowl, finałowego meczu futbolu amerykańskiego o mistrzostwo NFL. Bohaterką wspomnianego filmu reklamowego, stanowiącego jeden z kamieni milowych marketingu, była młoda i energiczna rebeliantka, która młotem rozbijała ekran orwellowskiego Wielkiego Brata, który swym zideologizowanym przekazem hipnotyzował bezrefleksyjny tłum zwolenników.

Steve Jobs prezentuje światu pierwszego Macintosha podczas spotkania Apple Inc. w De Anza College w dniu 24 stycznia 1984 r.

Jak na ironię, cały ten marketingowych rozmach wyszedł na dobre owemu Wielkiemu Bratu, który uosabiał korporację IBM. Koszty promocji podniosły cenę Macintosha o 500 dolarów do kwoty 2495 USD (obecnie ok. 7317 USD), co czyniło go produktem średnio atrakcyjnym pomimo entuzjazmu, jaki spowodowało jego wejście na rynek. Stąd też Mac nie był w stanie zagrozić pozycji rynkowej, jaką zdobył wprowadzony w 1981 r. przez IBM standard PC. Wysokie koszty, z których po dziś dzień słynie firma Apple, być może też pomogły w spopularyzowaniu się też kolejnych konkurencyjnych rodzin komputerów, a mianowicie Atari ST i Amigi, które pojawiły się w 1985 r. Oparte na tym samym procesorze jak Macintosh, ale oferujące większe możliwości w zakresie choćby grafiki i rozszerzeń, a przy tym dostępne w dużo niższych cenach, szybko zyskały znaczące grona odbiorców.

Przechodząc do technikaliów, to pierwszy Macintosh mógłby wzbudzić spore politowanie wśród użytkowników współczesnych komputerów. Maszyna ta miała zaledwie 128 KB RAM, a jej mózgiem był mikroprocesor Motorola MC68000, taktowany częstotliwością 7,8 MHz. Mac nie posiadał początkowo twardego dysku, a jego nośnikiem danych były dyskietki 3,5″ o pojemności 400 KB. Grafika była prezentowana na czarno-białym ekranie o przekątnej 9 cali, w rozdzielczości 512×342. Monitor był zamknięty w obudowie wraz z jednostką centralną, do której podłączana była klawiatura i myszka, a opcjonalnie także i inne urządzenia peryferyjne.

Patrząc jednak na realia pierwszej połowy lat 80., to komputer ten stanowił niekwestionowany przełom. Zawdzięczał to przede wszystkim przyjaznej obsłudze i estetyce, nad którą skrupulatnie czuwał Steve Jobs. Wygląd komputera zbliżony był do ludzkiego oblicza, budząc już na pierwszy rzut oka swoistą sympatię. Jednak tym, co określało jego charakter był system operacyjny, znany od 1996 r. jako Mac OS. Ten wyposażony był w graficzny interfejs użytkownika (GUI) o schludnym wyglądzie z elementami stanowiącymi metaforę biurka. Piktogramy, które z czasem zyskały miano ikon, prezentowały kartki papieru, teczki, dyskietki i inne przedmioty znane z miejsc biurowej pracy, jak choćby kalkulator czy kosz na śmieci. Duży wkład w stworzenie graficznej warstwy systemu wniosła Susan Kare, która stała się pionierem w projektowaniu GUI i formy sztuki cyfrowej znanej jako Pixel Art. Ta utalentowana artystka grafik opracowała wiele ikon i krojów czcionek, takich jak Chicago, Geneva, New York czy San Francisco. Ikony autorstwa Kare były proste, zrozumiałe, nieco zabawne, a przy tym stworzone z myślą o użytkowniku, który niekoniecznie był biegły w obsłudze komputera. Mimo pewnych różnic w wielkości, ikony mieściły się w polu o wielkości 32×32 pikseli. Zapewniało to spójność estetyki, której zabrakło choćby w późniejszym atarowskim TOS-ie lub amigowym Workbenchu, które nawet mimo zastosowania kolorów nie były w stanie przebić pod względem elegancji systemu Macintosha.

System Macintosha w wersji 1.1

Mac OS obsługiwało się przy tym niemal intuicyjnie, na dodatek za pomocą zaledwie jednoprzyciskowej myszki. Odwrócona została przy tym logika pracy z systemem operacyjnym. O ile w systemach z wierszem poleceń najpierw wpisuje się komendę oznaczającą czynność (np. cd, ls, mkdir znane systemu Unix), o tyle system Macintosha pozwalał wybrać obiekt, a następnie manipulować nim w celu osiągnięcia danego rezultatu. Zwrot w stronę tego naturalnego dla człowieka sposobu posługiwania się narzędziami z pewnością przyczynił się do sukcesu Macintosha.

Kulisy powstania Maca nie były jednak wolne od wielu kontrowersji, które barwnie opisał Walter Isaacson w polecanej przy tej okazji biografii Steve’a Jobsa, wydanej po raz pierwszy w 2011 r. Dość wspomnieć o tym, jak Jobs przejmując projekt Macintosha pozbył się z firmy Jefa Raskina, pomysłodawcę tego komputera, a zarazem pierwszego kierownika całego projektu. Jobs chciał tym samym powetować sobie wcześniejszą porażkę, jaką było odsunięcie go od zespołu pracującego nad komputerem Apple Lisa. Finalnie Macintosh znacznie odbiegał od pierwotnej wizji Raskina, która ziściła się dopiero w toku jego pracy dla firmy Canon. Opracowany przez niego Canon Cat nie odniósł jednak sukcesu na rynku komputerowym. Wewnątrzfirmowe przepychanki bledną jednak wobec okoliczności, w jakich Apple dowiedziało się o istnieniu GUI. Wiedzę na ten temat wyniesiono z firmy Xerox, choć określenie tego mianem „największej kradzieży w dziejach przemysłu komputerowego” jest pewnym nadużyciem. Steve Jobs dostał bowiem olśnienia na widok prototypu systemu operacyjnego z GUI podczas prezentacji technologii, nad którymi pracowano w Xerox PARC, centrum badawczym Xeroksa. Spotkanie to było częścią porozumienia między obiema firmami. Jobs zgodził się, aby Xerox zainwestował w Apple za cenę pokazania mu nad czym pracowano w PARC. Pikanterii sprawie dodaje fakt, iż w ośrodku tym była grupa osób, które na zasadzie biernego oporu sabotowały przebieg pokazów dla Jobsa i jego świty. Jednak nawet i one skapitulowały po telefonicznym zażaleniu Jobsa w centrali Xeroxa w Connecticut. Co ciekawe, Xerox jako pierwszy wszedł na rynek z komputerem wyposażonym w GUI, którym był Xerox Star z 1981 r. Maszyna ta nie zrobiła furory, choć w pewnym sensie przygotowała grunt pod tryumfalny pochód kolejnych komputerów z graficznymi systemami operacyjnymi. Jak widać, mieć oryginalny pomysł to jedno, a przekuć go w sukces rynkowy, to drugie.

Mac LC III, wprowadzony na rynek w lutym 1993 r.

Trzeba też dodać, że Macintosh wraz ze swym systemem był bardziej dopracowany, a przede wszystkim bardziej przystępny cenowo niż Xerox Star, choć też nie na tyle, aby zdetronizować linię komputerów zgodnych z IBM PC. To też spowodowało, iż Mac potrzebował wielu lat, aby trafić „pod strzechy”, zwłaszcza w mniej zamożnych krajach. W Polsce na początku lat 90. z komputerami z tej rodziny można było się spotkać w firmach zajmujących się poligrafią lub usługami DTP. „Makówki” trafiły też do placówek edukacyjnych. Wśród nich znalazło się Liceum Ogólnokształcące w Strzelnie, do którego uczęszczał piszący te słowa. Pracownia informatyczna w tej szkole zorganizowana była w oparciu o kilka egzemplarzy Maca LC i pojedynczą quadrę, co też zasługuje na rozwinięcie w osobnym wpisie. Dzięki obecności w takich miejscach macintoshe oswoiły wielu ludzi z komputerami, które przestały się jawić jako skomplikowane urządzenia obsługiwane przez specjalistów. Zademonstrowały one też, między innymi za sprawą protokołu AppleTalk i usługi AppleShare, jak wydajna, a przy tym prosta może być praca w sieci komputerowej. Wszystko to składa się na wkład, jaki w popularyzację techniki komputerowej wniosła słynna firma z kalifornijskiego Cupertino, której symbolem jest nadgryzione jabłko.

Opublikowano Historia, Informatyka, Kultura | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , | Skomentuj

W Dniu Gier Komputerowych – 23 numer K&A Plus

Dzień Gier Komputerowych, obchodzony 12 września za oceanem jako National Video Games Day, nie jest póki co u nas szerzej znany. Jednak nawet i na niwie krajowej wiele się dzieje na rzecz popularyzacji kultury gier wideo. Jednym z mediów, które od lat działa w tym obszarze, jest magazynu K&A Plus. Korzystając zatem z okazji, jaką jest ten wyjątkowy dla branży gamingowej dzień, warto rzucić nieco światła na najnowsze jak dotąd wydanie tego czasopisma.

W wydaniu poświęconym komputerowym wojownikom nie pominięto też osoby zmarłego przed 50 laty niekwestionowanego mistrza dalekowschodnich sztuk walki, jakim był Bruce Lee (1940-73)

Wiodącym tematem wydanego jakiś czas temu numeru 23 są szeroko pojęte gry walki. Wśród nich znaleźć można wiele tytułów opracowanych na 8- i 16-bitowe komputery oraz konsole, które weszły już do kanonu gatunku. Jednym z nich, który po dziś dzień oddziałuje na kulturę popularną, jest „Street Fighter”. W artykule „Street Fighter od kuchni” kolega c00k przedstawił genezę tej jakże popularnej serii. Do tekstu dodałem swoje trzy grosze, próbując wyjaśnić przyczyny, dla których konwersje dwóch pierwszych odsłon „Street Fightera”, jakie powstały na komputery domowe i osobiste, prezentowały się marnie na tle oryginału z automatów, a nawet w porównaniu do portów na konsole SNES i Sega Mega Drive. Swoistym fenomenem tego flagowego produktu japońskiego koncernu Capcom było też to, iż co rusz był on zrzucany z piedestału, aby powrócić jakiś czas później na tron w kolejnej udoskonalonej odsłonie. Co ciekawe, na rynku domowych gier wideo pierwszym tytułem, który pobił „Street Fightera” było „International Karate +”, którego nie mogło zabraknąć w wydaniu o takiej tematyce. IK+ pojawia się zarówno na okładce magazynu, jak i w artykułach „Droga 16-bitowego Wojownika” autorstwa Sleeva, w „Przeglądzie bijatyk na Amigę”, jaki przedstawił tommysi, a także w „Bijemy na C64”, który to tekst wyszedł spod ręki Tomasza „Razora” Kanieckiego.

„Street Fighter: The World Warrior” (Amiga, U.S. Gold, 1992)

Ze swej strony zaprezentowałem nieco zapomnianą ale pod wieloma względami nowatorską grę, jaką był wypuszczony na rynek w 1991 r. przez Mindscape „4D Sports Boxing”. Tytuł ten jest o tyle warty uwagi, iż jest on w zasadzie prekursorem bijatyk 3D, który to nurt rozsławiły w połowie lat 90. tak pamiętne gry jak „Virtua Fighter”, „Battle Arena Toshinden” czy też „Tekken”. Pod względem technicznym „4D Sports Boxing” nie mógł się równać z tymi wielkimi przebojami wydanymi parę lat później na potężne automaty i konsole rodem z Dalekiego Wschodu. Nadal cieszy jednak to, iż również na dużo skromniejszych 16-bitowcach można spróbować sił w trójwymiarowym świecie sportów walki. Gra ta zawiera też pewną dozę subtelnego niekiedy humoru, a przede wszystkim nieco ekscentryczną jak na owe czasy grafikę, w której recenzenci dopatrywali się nawiązania do niezapomnianego teledysku „Money for Nothing” grupy Dire Straits z 1985 r. O tym, jak wyglądała opisana przeze mnie wersja „4D Sports Boxing” na Amigę można się przekonać oglądając poniższe wideo.

„4D Sports Boxing” (Mindscape, 1991), pięciorundowa walka demonstracyjna w wersji na Amigę

Jakkolwiek wiele można by jeszcze napisać o artykułach omawiających gry, a także nawiązujących do sztuk i sportów walki, jakie zawiera ta odsłona „K&A Plus”, to jednak najlepiej zapoznać się z nimi bezpośrednio sięgając po to wydanie. W numerze tym znalazło się też coś dla specjalistów ceniących technikalia, jakimi jest kurs XC=BASIC (Razor) i kolejna część cyklu o pisaniu własnej gry na C64 (Void), a także test joysticków i joypadów nadal aktywnej na rynku komputerowym łódzkiej firmy MATT (Razor).

„K&A Plus”, nr 23
Opublikowano Informatyka, Kultura, Święta | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania W Dniu Gier Komputerowych – 23 numer K&A Plus została wyłączona

Amiga w służbie NASA – 21 numer K&A Plus

Amiga znana jest przede wszystkim jako znakomita maszyna do gier, głównie dzięki wielu wybitnym tytułom wydanym w jej złotych czasach. Specjaliści wspomnieliby też pewnie o jej wyśmienitych możliwościach w zakresie obróbki wideo, a co bardziej wtajemniczeni o przejawach twórczości artystów z amigowej demosceny. Kojarzona zazwyczaj z rozrywką Amiga spotkała się też z uznaniem ze strony amerykańskiej agencji kosmicznej NASA, która przez kilkanaście lat z powodzeniem używała komputerów z tej rodziny.

Amiga 2500 używana w NASA. Komputer ten, który pozyskał Marvin Droogsma, znajduje się w zbiorach Home Computer Museum w Helmond w Holandii. Fot. Marvin Droogsma

Pewnego dnia, bodaj na moim pierwszym roku akademickim, odwiedziłem dobrego znajomego, który również studiował w Poznaniu. Niemal od progu moją uwagę przykuł numer 1/2000 amigowego magazynu „eXec”, widoczny w mieszkaniu. Zaskoczenie było potrójne, gdyż w ciągu kilku lat, jakie upłynęły od upadku firmy Commodore – producenta komputerów Amiga – z rynku prasy zaczęły znikać powiązane z tą marką czasopisma. Ponadto w rodzinnym domu kolegi już kilka lat wcześniej A500 Plus, która kilka lat wcześniej wprowadzała nas do świata 16-bitowych komputerów, zastąpił PC. Trzecią niespodzianką był artykuł „Amiga w NASA” autorstwa Grzegorza Juraszeka, na jaki zwróciłem uwagę wertując wspomniane wydanie „eXeca”. Z racji odwiedzin nie było jednak czasu, aby przeczytać ów tekst, aczkolwiek fakt zastosowania Amigi w tak prestiżowej instytucji zapadł mi głęboko w świadomości.

Ponad dwie dekady później, wiosną 2022 r., nadarzyła się okazja, aby powrócić i zgłębić to zagadnienie. Wszystko za sprawą współpracy z przywoływanym na niniejszym blogu czasopismem „K&A Plus”. Swoistym prologiem był artykuł „Wyjątkowa Amiga 2500. Amiga na usługach agencji NASA”, który ukazał się w jubileuszowym 20. wydaniu magazynu. Tekst ten, autorstwa Marvina Droogsmy, prezentował używany niegdyś w NASA egzemplarz Amigi 2500, który po latach trafił w ręce autora, stając się ostatecznie niezwykle cennym eksponatem w Home Computer Museum w Helmond w Holandii. Idąc niejako za ciosem w redakcji podjęto decyzję, aby kolejny numer poświęcić głównie tematyce kosmicznej. Tak oto na łamach magazynu „K&A Plus” znalazła się przestrzeń, aby przedstawić dzieje Amigi w NASA.

Mój nowy tekst bazował głównie na materiałach dostępnych w Internecie, przy czym na szczególną uwagę zasłużył poniższy reportaż filmowy, który w styczniu 1998 r. na Przylądku Canaveral zarejestrował Bob Castro z Amiga Atlanta User Group.

„AMIGA at NASA: The Secret in Hangar AE” – reportaż z Przylądka Canaveral, który 30 stycznia 1998 r. zrealizował Bob Castro

Uchwycony wówczas materiał filmowy zawierał wypowiedzi inżynierów i techników odpowiedzialnych za wdrożenie Amigi do NASA, którymi byli Hal Greenlee, Johnny Johnson, Gary Jones oraz Augie Friscia. Specjaliści ci opowiedzieli o przyczynach, które skłoniły ich do użycia Amigi, a także o zadaniach, jakie te komputery wykonywały w Hangar AE. Obiekt ten pełni szereg funkcji kluczowych dla powodzenia misji kosmicznych, wśród których jest przetwarzanie danych telemetrycznych i zapewnienie łączności. Na pozór można być zaskoczonym obecnością „rozrywkowej” Amigi na tak odpowiedzialnym odcinku. Specjaliści z NASA potrafili jednak dostrzec możliwości Amigi do wykonywania względnie złożonych zadań przy wykorzystywaniu dość skromnych zasobów. Kluczowym atutem była też wielozadaniowość jej systemu operacyjnego, co też nawet pozwalało jednemu komputerowi przesyłać dane do kilku statków kosmicznych naraz. W amerykańskiej agencji kosmicznej doceniono też swobodę, z jaką można przetwarzać na Amidze obraz, z czego też korzystała wewnętrzna sieć TV na Cape Canaveral. Istotna była też kooperacja ze strony firmy Commodore, która w razie potrzeby dostarczała dokumentację techniczną. Ta była niezbędna do opracowania w NASA własnych kart rozszerzeń potrzebnych do obróbki danych i ich transmisji poprzez sieć.

Co ciekawe, Amiga miała początkowo poważną konkurencję w postaci komputerów Macintosh oraz PC. Okazało się jednak, że firma Apple nie była skłonna dzielić się tajnikami budowy swoich „makówek”, za to architektura pecetów nawet w czasie, gdy kręcony był reportaż, była uznawana za słabą. Czy były to tylko uprzedzenia wąskiej grupy specjalistów, którzy prywatnie użytkowali Amigi? Cóż, wysoce niefortunna prezentacja Windows 98 w wersji beta, którą w kwietniu 1998 r. na targach COMDEX poprowadził Bill Gates i Chris Capossela z Microsoftu, pokazała, że najwyraźniej coś było na rzeczy.

Prezentacja Windows 98 beta podczas targów COMDEX, 20 kwietnia 1998 r.

Ostatecznie nie można się też dziwić, iż w przypadku zastosowań krytycznych, kiedy w grę wchodzi życie ludzkie i astronomicznie kosztowny sprzęt, specjaliści wolą polegać na starszych, ale za to dobrze znanych, a przede wszystkim po wielokroć sprawdzonych i stabilnych rozwiązaniach. Jedyne, co w tej opowieści może wprawić w osłupienie, to brak zdyskontowania kosmicznej roli Amigi przez jej producenta. Uwzględniając jednak fatalny marketing Commodore, zwłaszcza w okresie poprzedzającym upadek tej firmy w 1994 r., to w sumie trudno tu też mówić o jakimś wielkim zaskoczeniu.

Więcej informacji na ten temat znaleźć można w moim artykule „Amiga w programie kosmicznym NASA”, który ukazał się w numerze 21 magazynu „K&A Plus”. Wydatną pomoc w jego opracowaniu, za co też jestem niemiernie wdzięczny, udzielili wspomniani wyżej Marvin Droogsma i Bob Castro. Obaj amigowi pasjonaci, z którymi nadal podtrzymuję kontakt, okazali się otwarci na współpracę, udostępniając fotografie ze swych zbiorów, a także przekazując cenne informacje oraz weryfikując końcowy tekst. Dzięki temu udało się po latach przedstawić współczesnym czytelnikom jeden z najbardziej chlubnych rozdziałów historii Amigi.


Historia zastosowania komputerów Amiga na Cape Canaveral została szerzej opisana w artykule „Amiga w programie kosmicznym NASA”, który ukazał się w 21. numerze magazynu „K&A Plus”.
Wydanie to poświęcone jest głównie tematyce kosmicznej
Opublikowano Historia, Informatyka | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Amiga w służbie NASA – 21 numer K&A Plus została wyłączona

Historia pewnej flagi – o upadku Singapuru w roku 1942

Zwiedzając kilka lat temu Imperial War Museum w Londynie moją uwagę przykuła flaga brytyjska, znajdująca się pośród eksponatów zgromadzonych na wystawie obejmującej II wojnę światową. Oprawiony w ramę Union Jack był umieszczony na ścianie, a jego poszarzałe barwy i ślady uszkodzeń wskazywały na znaczny wiek oraz niełatwe losy tej pamiątki.

Flaga Wielkiej Brytanii, niemy świadek dwóch kapitulacji podpisanych w Singapurze – brytyjskiej w lutym 1942 r. i japońskiej we wrześniu 1945 r., która zakończyła okres okupacji Azji Południowo-Wschodniej przez Cesarstwo Japońskie. Eksponat ten, sfotografowany w czerwcu 2019 r., znajduje się w zbiorach Imperial War Museum (IWM) w Londynie. Fot. własne

Zamieszczony obok flagi opis wyjaśniał jej pochodzenie oraz przybliżał burzliwe wydarzenia sprzed 80 już lat, które stały się jej udziałem.

Oficjalna kapitulacja wojsk japońskich w Azji Południowo-Wschodniej miała miejsce w Budynku Urzędu Miejskiego w Singapurze w dniu 12 września 1945 r.
Na końcu ceremonii na budynku zatknięto tę oto Flagę Unii. W lutym 1942 roku tę samą flagę niosła ze sobą brytyjska delegacja, która dokonała kapitulacji Singapuru przed Japończykami. Flaga ta była następnie trzymana w ukryciu przez brytyjskich oficerów znajdujących się w więzieniu Changi, aby zostać ponownie podniesiona, kiedy Japończycy zostaną pokonani.

Ten niezwykle cenny historycznie przedmiot przywołał w pamięci sceny, które można było obejrzeć w bardzo popularnym przed laty programie „Sensacje XX wieku”, prowadzonym przez Bogusława Wołoszańskiego. W odcinkach traktujących o początkach wojny na Pacyfiku, naznaczonej licznymi podbojami dokonanymi w oszałamiającym tempie przez wojska japońskie, nie zabrakło też historii upadku Singapuru.

Singapur, 15 lutego 1942 r. Brytyjska delegacja w drodze na rozmowy kapitulacyjne. Od lewej do prawej:
mjr Cyril Wild (z białą flagą), brygadier T. K. Newbigging (z flagą Wielkiej Brytanii), ppłk. Ichiji Sugita, brygadier K. S. Torrance i gen. Arthur Ernest Percival, dowódca wojsk brytyjskich na Półwyspie Malajskim.
Źródło: Wikimedia Commons / Imperial War Museums (Public Domain)

To wydarzenie z lutego 1942 r. było ogromnym ciosem dla Wielkiej Brytanii z kilku powodów. Wchodzący w skład brytyjskich kolonii Singapur, zwany „Gibraltarem Wschodu”, był najpotężniejszą bazą morską w Azji Południowo-Wschodniej, o strategicznym znaczeniu dla aliantów. Kapitulacja Singapuru była też największą w dziejach klęską wojsk brytyjskich, która mocno nadszarpnęła prestiż Londynu w regionie. Do niewoli trafiło blisko 80 tys. żołnierzy Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Część z nich nie przeżyła brutalnego traktowania ze strony Japończyków oraz niewolniczej pracy w trudnych tropikalnych warunkach. Dramat ten obrazuje los australijskiej 8 Dywizji Piechoty, której personel w większości znalazł się w niewoli. Blisko jedna trzecia spośród 15 tys. Australijczyków jej nie przeżyła. Katastrofa była o tyle większa i tym bardziej niezrozumiała nawet dla samego Winstona Churchilla, gdyż Japończycy dysponowali dużo mniejszymi siłami. Do ataku skierowano bowiem 36 tys. japońskich żołnierzy, podczas gdy siły obrońców liczyły blisko 85 tys. wojskowych.

Wzięci do niewoli żołnierze brytyjskiego Suffolk Regiment.
Źródło: Wikimedia Commons (Public Domain)

Opracowania, które podejmują temat singapurskiej klęski, wskazują na dwa główne powody. Jednym z nich było powierzenie obrony regionu drugorzędnym jednostkom, którym brakowało odpowiedniego sprzętu. Jako, że Wielka Brytania toczyła zaciekłą wojnę z Niemcami, toteż priorytet w przydziale zasobów wojennych miały wówczas dostawy idące na Bliski Wschód oraz do ZSRR. Drugim powodem były błędne założenia, jakie gen. Arthur Percival, dowodzący obroną Malajów i Singapuru, przyjął w kwestii kierunku japońskiego ataku.

Dużo bardziej krytyczny w ocenie przyczyn był Geoffrey Regan. Ten brytyjski historyk w swej książce z 1991 r. zatytułowanej „Błędy Militarne” (tytuł ang. The Guinness Book of Military Blunders) jako źródło wskazał uprzedzenia żywione względem Japończyków. Dobitnie obrazuje to poniższa relacja marszałka brytyjskiego lotnictwa Roberta Brooke-Pophama, któremu podczas pobytu w Chinach w 1940 r. pokazano grupę japońskich jeńców.

„… zobaczyłem z bardzo bliska jakieś dziwne okazy przypominające ludzików, ubrane w brudne i szare mundury; powiedziano mi, że są to żołnierze japońscy. Jeżeli tak wygląda japońska armia, to wyżywienie i zakwaterowanie jej jest chyba proste, ale nie wyobrażam sobie, aby jej żołnierze grzeszyli inteligencją i umieli walczyć.”

Marszałek fatalnie pomylił się też w ocenie samolotów, którymi dysponował, stwierdzając, że myśliwce Brewster Bufallo „Jak na Malaje, są całkiem dobre”. Maszyny te spisywały się co prawda imponująco w rękach fińskich pilotów dziesiątkujących lotnictwo radzieckie, to jednak były przestarzałe na tle nowoczesnych konstrukcji japońskich, a zwłaszcza w porównaniu do słynnego Mitsubishi Zero. Gdy Japończycy wyeliminowali z walk o Singapur samoloty alianckie, to Brytyjczycy doznali niemal szoku, stwierdzając przy tym, iż wrogie maszyny musiały być zbudowane i pilotowane przez Niemców.

Myśliwce Brewster Buffalo amerykańskiej produkcji należące do dywizjonów RAAF na lotnisku Sembawang
w północnej części Singapuru w październiku 1941 r. Samoloty aliantów ustępowały liczebnością i osiągami maszynom japońskim, które szybko osiągnęły całkowitą przewagę powietrzną.
Źródło: Wikimedia Commons / Imperial War Museums (Public Domain)

Z nonszalancją wobec zbliżającej się walki z siłami japońskimi wyrażał się w grudniu 1941 r. też gen. Percival. Uwagi ze strony podległego mu brygadiera Ivana Simsona, szefa wojsk inżynieryjnych domagającego się budowy umocnień w celu ochrony twierdzy przed natarciem od strony lądu, generał podsumował następująco.

„Myślę, że obrona, jaką zamierza pan zbudować, może tylko osłabić morale żołnierzy i cywili.”

Konsekwencją takiego podejścia była największa w historii Wielkiej Brytanii kapitulacja jej wojsk, co było istnym blamażem dumnego Imperium. W jej następstwie w ręce Japończyków dostał się też gen. Percival, który miał jednak więcej szczęścia od tysięcy swych brytyjskich, indyjskich i australijskich podkomendnych, którzy nie przetrwali koszmaru niewoli. Wraz z końcem wojny Arthur Percival został wyciągnięty przez amerykańską OSS z obozu jenieckiego w Mandżurii, w którym był przetrzymywany wraz z innymi wysoko postawionymi więźniami, aby wziąć udział w akcie podpisania kapitulacji Japonii, do czego doszło na pokładzie pancernika USS Missouri 2 września 1945 r. Po wojnie przewodził stowarzyszeniu brytyjskich jeńców wojennych Dalekiego Wschodu (ang. Far East Prisoners of War, FEPOW), działając na ich rzecz. Generał musiał się też mierzyć z falą krytyki, choć nie brakowało bardziej przychylnych mu głosów, które za upadek Singapuru w większym stopniu obarczały władze w Londynie, które zaniedbały obronę swych azjatyckich posiadłości. Według przywołanego tu Geoffreya Regana było to pokłosiem powszechnego wśród Brytyjczyków przeświadczenia o swojej wyższości nad Japończykami, uważanymi za budzących politowanie słabych ludzi, którzy nieudolnie próbowali kopiować zachodnie towary. Kierowanie się jednak stereotypowym myśleniem jest bezwartościowe z punktu widzenia wojskowego lub, w szerszym ujęciu, geopolitycznego. Bolesna dla aliantów kampania o Malaje i Singapur, o czym przypomina podniszczony Union Jack w londyńskim muzeum, jest lekcją historii, o której warto pamiętać również współcześnie, w dobie pełnej napięć rywalizacji mocarstw.

Opublikowano Historia, Stosunki międzynarodowe, Wojskowość | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , | 1 komentarz

Na straży amerykańskiego nieba – William R. Kordas (1919-1992)

Dzieje Stanów Zjednoczonych wiążą się z losami Polaków, mieszkających w Ameryce Północnej. Pierwsi spośród nich postawili stopę na kontynencie amerykańskim już na początku XVII w., półtora wieku przed powstaniem państwowości USA. Kolejne stulecia przyniosły następne fale emigracji z terenów Polski. Nasi rodacy, przybyli z Europy lub urodzeni już w Ameryce, przyczynili się do budowy amerykańskiej gospodarki, działając też w tamtejszej polityce oraz służąc w siłach zbrojnych USA. W tej ostatniej roli odnalazł się William R. Kordas, mój krewny z New Hampshire i bohater niniejszej opowieści.

Lt Col William Richard Kordas (1919-1992)
(z archiwum rodzinnego Władysława „Billa” Kordasa)

William przyszedł na świat 25 sierpnia 1919 r. w polskiej rodzinie w Taunton w Massachusetts. Jego ojcem był Stanisław Kordas (1889-1975), który pochodził z Hałuszczyniec w powiecie Skałat w pobliżu Tarnopola, w dawnej Galicji, która wchodziła wówczas w skład monarchii austro-węgierskiej. Stanisław wyemigrował w 1912 r. do USA, a cztery lata później ożenił się tam z Joanną Patron (1893-1965). Stanisław i Joanna znaleźli się wśród fali wielu naszych rodaków, którzy przed I wojną światową opuścili ubogą galicyjską wieś, emigrując za chlebem do odległej Ameryki.
Warto przy tym wyjaśnić, iż Stanisław był bratem mojego pradziadka Jakuba Kordasa (1886–1981). Tym samym William był kuzynem mojego dziadka Władysława (1914-2008). Dopełniając ów wątek rodzinny, należy wspomnieć, iż William, który jest głównym bohaterem tej opowieści, poślubił w 1944 r. Elizabeth Jane „Betty” Frost (1920–2009), z którą miał troje dzieci.

William Kordas zawodowo związał się z lotnictwem wojskowym, wstępując pod koniec lat 30. do Korpusu Powietrznego Armii Stanów Zjednoczonych (U.S. Army Air Corps), przekształconego w 1941 r. w Siły Powietrzne Armii Stanów Zjednoczonych (U.S. Army Air Force, USAAF). Dopiero we wrześniu 1947 r. formacja ta została wyodrębniona z wojsk lądowych jako osobny rodzaj sił zbrojnych i przemianowana na Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych (U.S. Air Force, USAF), pod którą to nazwą jest znana do dzisiaj.
Okres ponad 30 lat służby Williama przypadł na wyjątkowo gwałtowne dzieje. Najważniejszym wydarzeniem, które zmieniło oblicze świata, była II wojna światowa, do której USA przystąpiły w grudniu 1941 roku, po ataku Japonii na Pearl Harbor. Czas wojennej zawieruchy William spędził jednak na kontynencie amerykańskim, służąc w stacjonujących tam jednostkach USAAF. Kolejnym burzliwym rozdziałem historii była zimna wojna, czyli pełna napięć rywalizacja supermocarstw, która nierzadko doprowadzała również do regionalnych konfliktów zbrojnych. William Kordas trafił wówczas w szeregi Wojsk Powietrznych Gwardii Narodowej swego macierzystego stanu (New Hampshire Air National Guard, NH ANG). Warto dodać, iż zgodnie z duchem dawnej tradycji wywodzącej się od lokalnych milicji z epoki kolonialnej, tego rodzaju formacje podlegają władzom stanowym. W razie potrzeby mogą one jednak na rozkaz prezydenta Stanów Zjednoczonych dołączyć do regularnych jednostek USAF.

Samolot myśliwski North American F-86L „Sabre Dog” o numerze 53-0925 w barwach 133d Fighter-Interceptor Squadron (133d FIS) w 1959 r., wchodzącego w skład NH ANG. W latach 50. zadaniem tej jednostki, w której służył William Kordas, była obrona powietrzna New Hampshire. (fot. Col. Paul Smith / Granite Wings: A History of the New Hampshire Air National Guard 1947–1998)

Czas ten był też szczególny pod względem dynamiki zmian w lotnictwie. Wraz z końcem II wojny światowej nastąpił bowiem gwałtowny rozwój techniki rakietowej oraz silników odrzutowych. Biura konstrukcyjne na całym świecie wręcz prześcigały się wprowadzając kolejne rozwiązania tak w zakresie techniki napędowej, jak i w konstrukcji płatowców. Entuzjazm związany z pojawieniem się samolotów odrzutowych, które zastępowały dużo wolniejsze od nich maszyny o napędzie tłokowym, znalazł też wyraz w ukutym pod koniec lat 40. pojęciu „Jet Age”. Era odrzutowców, jak też można tłumaczyć ów termin, była też jednak okresem bardzo wymagającym dla ludzi lotnictwa. Pojawiające się wówczas pionierskie wręcz konstrukcje były bowiem cokolwiek awaryjne. Szybkie tempo wprowadzania nowych typów samolotów do służby oraz wdrażania do nich poprawek z pewnością też nie ułatwiał eksploatacji ówczesnych maszyn. William i jego koledzy zajmujący się obsługą techniczną odrzutowców, radził sobie jednak z tymi wyzwaniami. Przynajmniej na tyle, aby w sierpniu 1956 r. pojawić się w wydaniach The National Guardsman oraz The Air Reservist, magazynach poświęconych Gwardii Narodowej. Okazją ku temu była wymiana silnika w samolocie szkolno-treningowym Lockheed T-33 dokonana w rekordowym wówczas czasie 8 min. 55 sek. przez podkomendnych Williama. Osiągnięcie to zostało dokonane podczas służby w 133 Dywizjonie Myśliwskim (133d Fighter-Interceptor Squadron). Kilka lat później jednostka ta zmieniła swój charakter, zajmując się od 1960 r. transportem powietrznym. W 1975 r. jej rola uległa kolejnej zmianie, co znalazło wyraz w przemianowaniu jej na 133 Dywizjon Tankowania Powietrznego (133d Air Refueling Squadron), podlegający obecnie pod 157 ARW (157th Air Refueling Wing).

W trakcie swej służby William R. Kordas doszedł do rangi podpułkownika (Lt Col). Polski odpowiednik tego stopnia (ppłk) uzyskał w tym samym czasie po drugiej stronie oceanu jego kuzyn Władysław Kordas, będący w latach 1961–66 komendantem poligonu noszącego wówczas nazwę Filii Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Ustce (obecnie – Centralny Poligon Sił Powietrznych Ustka). Ironicznym zrządzeniem losu dwaj jakże bliscy sobie krewni znaleźli się nie tylko po przeciwnych stronach zimnowojennej barykady, ale też i w zwalczających się rodzajach wojsk, albowiem mój dziadek Władysław służył w Wojsku Polskim w artylerii przeciwlotniczej. I chociaż ludzkość przynajmniej kilka razy stawała na krawędzi kolejnej wojny światowej, żeby tak wspomnieć napięcia towarzyszące wojnie koreańskiej, kryzysowi berlińskiemu (1961) lub kubańskiemu (1962), to jednak do bezpośredniej zbrojnej konfrontacji pomiędzy NATO a Układem Warszawskim nigdy nie doszło. Tym samym obaj bliscy krewni uniknęli ewentualnego spotkania na polu walki. Mimo to nie było niestety zbytnio możliwości do podtrzymywania bliższych kontaktów pomiędzy obu kuzynami. Utrzymywanie choćby rodzinnej korespondencji z amerykańskim oficerem w warunkach PRL groziło bowiem mojemu dziadkowi poważnymi konsekwencjami. Na odnowienie relacji rodzinnych przyszedł czas dopiero na przełomie lat 80. i 90., wraz ze zmianą politycznego klimatu w Polsce i na świecie.

Paradoksalnie, czas ten, kiedy rywalizacja pomiędzy USA a ZSRR dobiegała końca, budził pewien niepokój pośród amerykańskich wojskowych, którzy stanęli w obliczu cięć budżetowych i likwidacji części jednostek wojskowych. Wśród tych, którzy sprzeciwiali się tego rodzaju zmianom, był właśnie William Kordas, który waz z majorem Edwinem C. MacNeilem oraz dwustu innymi osobami utworzył w styczniu 1989 r. komitet na rzecz ocalenia bazy lotniczej w Pease, która według planów USAF miała zostać zamknięta w ramach oszczędności do końca 1991 r. Działalność sformowanego w ten sposób Save the Pease Committee spotkała się z zainteresowaniem ówczesnej prasy, czego przykładem był artykuł opublikowany 13 listopada 1989 r. w New Hampshire Union Leader / New Hampshire Sunday News. Tekst ten, zatytułowany „Emerytowani wojskowi walczą o Pease” (ang. Retired Military Personnel Keeping Up Fight for Pease), zawiera wiele wypowiedzi owego gremium broniącego miejscowej bazy. Wśród zaprezentowanych argumentów technicznych i taktycznych, jakie wytoczyli dawni wojskowi, znajduje się uwaga, iż koncentracja lotnictwa w niewielkiej ilości baz, jakie zostaną po zlikwidowaniu części lotnisk, osłabi potencjał obronny kraju. Wynikało to z ryzyka poniesienia znacznych strat w przypadku skutecznego ataku na te nieliczne pozostałe instalacje. Swoją troskę o stan obrony USA wyraził w przytoczonym artykule również Lt Col William Kordas. Ten emerytowany już wtedy weteran lotnictwa przekonywał, że Ameryka została uśpiona w złudnym poczuciu bezpieczeństwa, jakie nastąpiło wraz z dramatycznymi zmianami wprowadzonymi w ZSRR przez Michaiła Gorbaczowa. William nie krył przy tym też swego nastawienia, będącego mieszaniną sceptycyzmu i pewnej dozy życzliwości, jakie miał wobec popularnego radzieckiego przywódcy. Pomimo tego, że z osobą Gorbaczowa wiązano wówczas duże nadzieje na Zachodzie, to jednak zdaniem Williama polityk ten mógł w każdej chwili zostać pozbawionym stanowiska, co też niosło groźbę powrotu zimnowojennego zagrożenia. W latach 90. mogło się wydawać, że obawy te były przesadzone, gdyż będąca następcą ZSRR Federacja Rosyjska była długo pogrążona w poważnym kryzysie, przez co nie była ona postrzegana jako realne zagrożenie dla państw zachodnich. Widoczna na początku XXI wieku aktywność Moskwy w różnych rejonach świata i próby rosyjskiej ekspansji w Europie Środkowo-Wschodniej oraz związane z tym napięcie międzynarodowe, być może największe od czasów kryzysu kubańskiego, pokazują jak wiele słuszności miała grupa doświadczonych wojskowych z New Hampshire u kresu zimnej wojny.

Od 1975 r. dywizjon, w którym służył William, zajmuje się tankowaniem w powietrzu. Przemianowana na 133d Air Refueling Squadron jednostka jest częścią 157th Air Refueling Wing. Na zdjęciu latająca cysterna KC-135 Stratotanker podaje paliwo bombowcowi B-1A Lancer. (z archiwum rodzinnego Władysława „Billa” Kordasa)

Ostatecznie baza Sił Powietrznych Pease została zamknięta, choć istniejące lotnisko działa nadal na potrzeby ruchu cywilnego. Niewielka część dawnej Pease AFB została jednak przekazana lokalnej Gwardii Narodowej, przez co obecnie stacjonuje tam jedna z jednostek lotniczych stanu New Hampshire, którą jest wspomniane uprzednio 157 ARW.

Bohaterowi niniejszego wspomnienia nie dane było jednak zbytnio śledzić przeobrażeń, jakie stały się udziałem świata po zakończeniu zimnej wojny. William R. Kordas zmarł bowiem 28 stycznia 1992 r. w wieku 72 lat. Do końca swych dni pozostał jednak oddany lotniczej pasji oraz wierny sprawom amerykańskiego bezpieczeństwa narodowego, pamiętając też jednak o dalekiej, polskiej ojczyźnie swych rodziców.

Chciałbym wyrazić podziękowania dla Władysława „Billa” Kordasa za nieocenioną pomoc w opracowaniu niniejszego wspomnienia.

Opublikowano Historia, Sylwetka, Wojskowość, Wspomnienie | Otagowano , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Na straży amerykańskiego nieba – William R. Kordas (1919-1992) została wyłączona