Amiga w służbie NASA – 21 numer K&A Plus

Amiga znana jest przede wszystkim jako znakomita maszyna do gier, głównie dzięki wielu wybitnym tytułom wydanym w jej złotych czasach. Specjaliści wspomnieliby też pewnie o jej wyśmienitych możliwościach w zakresie obróbki wideo, a co bardziej wtajemniczeni o przejawach twórczości artystów z amigowej demosceny. Kojarzona zazwyczaj z rozrywką Amiga spotkała się też z uznaniem ze strony amerykańskiej agencji kosmicznej NASA, która przez kilkanaście lat z powodzeniem używała komputerów z tej rodziny.

Amiga 2500 używana w NASA. Komputer ten, który pozyskał Marvin Droogsma, znajduje się w zbiorach Home Computer Museum w Helmond w Holandii. Fot. Marvin Droogsma

Pewnego dnia, bodaj na moim pierwszym roku akademickim, odwiedziłem dobrego znajomego, który również studiował w Poznaniu. Niemal od progu moją uwagę przykuł numer 1/2000 amigowego magazynu „eXec”, widoczny w mieszkaniu. Zaskoczenie było potrójne, gdyż w ciągu kilku lat, jakie upłynęły od upadku firmy Commodore – producenta komputerów Amiga – z rynku prasy zaczęły znikać powiązane z tą marką czasopisma. Ponadto w rodzinnym domu kolegi już kilka lat wcześniej A500 Plus, która kilka lat wcześniej wprowadzała nas do świata 16-bitowych komputerów, zastąpił PC. Trzecią niespodzianką był artykuł „Amiga w NASA” autorstwa Grzegorza Juraszeka, na jaki zwróciłem uwagę wertując wspomniane wydanie „eXeca”. Z racji odwiedzin nie było jednak czasu, aby przeczytać ów tekst, aczkolwiek fakt zastosowania Amigi w tak prestiżowej instytucji zapadł mi głęboko w świadomości.

Ponad dwie dekady później, wiosną 2022 r., nadarzyła się okazja, aby powrócić i zgłębić to zagadnienie. Wszystko za sprawą współpracy z przywoływanym na niniejszym blogu czasopismem „K&A Plus”. Swoistym prologiem był artykuł „Wyjątkowa Amiga 2500. Amiga na usługach agencji NASA”, który ukazał się w jubileuszowym 20. wydaniu magazynu. Tekst ten, autorstwa Marvina Droogsmy, prezentował używany niegdyś w NASA egzemplarz Amigi 2500, który po latach trafił w ręce autora, stając się ostatecznie niezwykle cennym eksponatem w Home Computer Museum w Helmond w Holandii. Idąc niejako za ciosem w redakcji podjęto decyzję, aby kolejny numer poświęcić głównie tematyce kosmicznej. Tak oto na łamach magazynu „K&A Plus” znalazła się przestrzeń, aby przedstawić dzieje Amigi w NASA.

Mój nowy tekst bazował głównie na materiałach dostępnych w Internecie, przy czym na szczególną uwagę zasłużył poniższy reportaż filmowy, który w styczniu 1998 r. na Przylądku Canaveral zarejestrował Bob Castro z Amiga Atlanta User Group.

„AMIGA at NASA: The Secret in Hangar AE” – reportaż z Przylądka Canaveral, który 30 stycznia 1998 r. zrealizował Bob Castro

Uchwycony wówczas materiał filmowy zawierał wypowiedzi inżynierów i techników odpowiedzialnych za wdrożenie Amigi do NASA, którymi byli Hal Greenlee, Johnny Johnson, Gary Jones oraz Augie Friscia. Specjaliści ci opowiedzieli o przyczynach, które skłoniły ich do użycia Amigi, a także o zadaniach, jakie te komputery wykonywały w Hangar AE. Obiekt ten pełni szereg funkcji kluczowych dla powodzenia misji kosmicznych, wśród których jest przetwarzanie danych telemetrycznych i zapewnienie łączności. Na pozór można być zaskoczonym obecnością „rozrywkowej” Amigi na tak odpowiedzialnym odcinku. Specjaliści z NASA potrafili jednak dostrzec możliwości Amigi do wykonywania względnie złożonych zadań przy wykorzystywaniu dość skromnych zasobów. Kluczowym atutem była też wielozadaniowość jej systemu operacyjnego, co też nawet pozwalało jednemu komputerowi przesyłać dane do kilku statków kosmicznych naraz. W amerykańskiej agencji kosmicznej doceniono też swobodę, z jaką można przetwarzać na Amidze obraz, z czego też korzystała wewnętrzna sieć TV na Cape Canaveral. Istotna była też kooperacja ze strony firmy Commodore, która w razie potrzeby dostarczała dokumentację techniczną. Ta była niezbędna do opracowania w NASA własnych kart rozszerzeń potrzebnych do obróbki danych i ich transmisji poprzez sieć.

Co ciekawe, Amiga miała początkowo poważną konkurencję w postaci komputerów Macintosh oraz PC. Okazało się jednak, że firma Apple nie była skłonna dzielić się tajnikami budowy swoich „makówek”, za to architektura pecetów nawet w czasie, gdy kręcony był reportaż, była uznawana za słabą. Czy były to tylko uprzedzenia wąskiej grupy specjalistów, którzy prywatnie użytkowali Amigi? Cóż, wysoce niefortunna prezentacja Windows 98 w wersji beta, którą w kwietniu 1998 r. na targach COMDEX poprowadził Bill Gates i Chris Capossela z Microsoftu, pokazała, że najwyraźniej coś było na rzeczy.

Prezentacja Windows 98 beta podczas targów COMDEX, 20 kwietnia 1998 r.

Ostatecznie nie można się też dziwić, iż w przypadku zastosowań krytycznych, kiedy w grę wchodzi życie ludzkie i astronomicznie kosztowny sprzęt, specjaliści wolą polegać na starszych, ale za to dobrze znanych, a przede wszystkim po wielokroć sprawdzonych i stabilnych rozwiązaniach. Jedyne, co w tej opowieści może wprawić w osłupienie, to brak zdyskontowania kosmicznej roli Amigi przez jej producenta. Uwzględniając jednak fatalny marketing Commodore, zwłaszcza w okresie poprzedzającym upadek tej firmy w 1994 r., to w sumie trudno tu też mówić o jakimś wielkim zaskoczeniu.

Więcej informacji na ten temat znaleźć można w moim artykule „Amiga w programie kosmicznym NASA”, który ukazał się w numerze 21 magazynu „K&A Plus”. Wydatną pomoc w jego opracowaniu, za co też jestem niemiernie wdzięczny, udzielili wspomniani wyżej Marvin Droogsma i Bob Castro. Obaj amigowi pasjonaci, z którymi nadal podtrzymuję kontakt, okazali się otwarci na współpracę, udostępniając fotografie ze swych zbiorów, a także przekazując cenne informacje oraz weryfikując końcowy tekst. Dzięki temu udało się po latach przedstawić współczesnym czytelnikom jeden z najbardziej chlubnych rozdziałów historii Amigi.


Historia zastosowania komputerów Amiga na Cape Canaveral została szerzej opisana w artykule „Amiga w programie kosmicznym NASA”, który ukazał się w 21. numerze magazynu „K&A Plus”.
Wydanie to poświęcone jest głównie tematyce kosmicznej
Opublikowano Historia, Informatyka | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Amiga w służbie NASA – 21 numer K&A Plus została wyłączona

Historia pewnej flagi – o upadku Singapuru w roku 1942

Zwiedzając kilka lat temu Imperial War Museum w Londynie moją uwagę przykuła flaga brytyjska, znajdująca się pośród eksponatów zgromadzonych na wystawie obejmującej II wojnę światową. Oprawiony w ramę Union Jack był umieszczony na ścianie, a jego poszarzałe barwy i ślady uszkodzeń wskazywały na znaczny wiek oraz niełatwe losy tej pamiątki.

Flaga Wielkiej Brytanii, niemy świadek dwóch kapitulacji podpisanych w Singapurze – brytyjskiej w lutym 1942 r. i japońskiej we wrześniu 1945 r., która zakończyła okres okupacji Azji Południowo-Wschodniej przez Cesarstwo Japońskie. Eksponat ten, sfotografowany w czerwcu 2019 r., znajduje się w zbiorach Imperial War Museum (IWM) w Londynie. Fot. własne

Zamieszczony obok flagi opis wyjaśniał jej pochodzenie oraz przybliżał burzliwe wydarzenia sprzed 80 już lat, które stały się jej udziałem.

Oficjalna kapitulacja wojsk japońskich w Azji Południowo-Wschodniej miała miejsce w Budynku Urzędu Miejskiego w Singapurze w dniu 12 września 1945 r.
Na końcu ceremonii na budynku zatknięto tę oto Flagę Unii. W lutym 1942 roku tę samą flagę niosła ze sobą brytyjska delegacja, która dokonała kapitulacji Singapuru przed Japończykami. Flaga ta była następnie trzymana w ukryciu przez brytyjskich oficerów znajdujących się w więzieniu Changi, aby zostać ponownie podniesiona, kiedy Japończycy zostaną pokonani.

Ten niezwykle cenny historycznie przedmiot przywołał w pamięci sceny, które można było obejrzeć w bardzo popularnym przed laty programie „Sensacje XX wieku”, prowadzonym przez Bogusława Wołoszańskiego. W odcinkach traktujących o początkach wojny na Pacyfiku, naznaczonej licznymi podbojami dokonanymi w oszałamiającym tempie przez wojska japońskie, nie zabrakło też historii upadku Singapuru.

Singapur, 15 lutego 1942 r. Brytyjska delegacja w drodze na rozmowy kapitulacyjne. Od lewej do prawej:
mjr Cyril Wild (z białą flagą), brygadier T. K. Newbigging (z flagą Wielkiej Brytanii), ppłk. Ichiji Sugita, brygadier K. S. Torrance i gen. Arthur Ernest Percival, dowódca wojsk brytyjskich na Półwyspie Malajskim.
Źródło: Wikimedia Commons / Imperial War Museums (Public Domain)

To wydarzenie z lutego 1942 r. było ogromnym ciosem dla Wielkiej Brytanii z kilku powodów. Wchodzący w skład brytyjskich kolonii Singapur, zwany „Gibraltarem Wschodu”, był najpotężniejszą bazą morską w Azji Południowo-Wschodniej, o strategicznym znaczeniu dla aliantów. Kapitulacja Singapuru była też największą w dziejach klęską wojsk brytyjskich, która mocno nadszarpnęła prestiż Londynu w regionie. Do niewoli trafiło blisko 80 tys. żołnierzy Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Część z nich nie przeżyła brutalnego traktowania ze strony Japończyków oraz niewolniczej pracy w trudnych tropikalnych warunkach. Dramat ten obrazuje los australijskiej 8 Dywizji Piechoty, której personel w większości znalazł się w niewoli. Blisko jedna trzecia spośród 15 tys. Australijczyków jej nie przeżyła. Katastrofa była o tyle większa i tym bardziej niezrozumiała nawet dla samego Winstona Churchilla, gdyż Japończycy dysponowali dużo mniejszymi siłami. Do ataku skierowano bowiem 36 tys. japońskich żołnierzy, podczas gdy siły obrońców liczyły blisko 85 tys. wojskowych.

Wzięci do niewoli żołnierze brytyjskiego Suffolk Regiment.
Źródło: Wikimedia Commons (Public Domain)

Opracowania, które podejmują temat singapurskiej klęski, wskazują na dwa główne powody. Jednym z nich było powierzenie obrony regionu drugorzędnym jednostkom, którym brakowało odpowiedniego sprzętu. Jako, że Wielka Brytania toczyła zaciekłą wojnę z Niemcami, toteż priorytet w przydziale zasobów wojennych miały wówczas dostawy idące na Bliski Wschód oraz do ZSRR. Drugim powodem były błędne założenia, jakie gen. Arthur Percival, dowodzący obroną Malajów i Singapuru, przyjął w kwestii kierunku japońskiego ataku.

Dużo bardziej krytyczny w ocenie przyczyn był Geoffrey Regan. Ten brytyjski historyk w swej książce z 1991 r. zatytułowanej „Błędy Militarne” (tytuł ang. The Guinness Book of Military Blunders) jako źródło wskazał uprzedzenia żywione względem Japończyków. Dobitnie obrazuje to poniższa relacja marszałka brytyjskiego lotnictwa Roberta Brooke-Pophama, któremu podczas pobytu w Chinach w 1940 r. pokazano grupę japońskich jeńców.

„… zobaczyłem z bardzo bliska jakieś dziwne okazy przypominające ludzików, ubrane w brudne i szare mundury; powiedziano mi, że są to żołnierze japońscy. Jeżeli tak wygląda japońska armia, to wyżywienie i zakwaterowanie jej jest chyba proste, ale nie wyobrażam sobie, aby jej żołnierze grzeszyli inteligencją i umieli walczyć.”

Marszałek fatalnie pomylił się też w ocenie samolotów, którymi dysponował, stwierdzając, że myśliwce Brewster Bufallo „Jak na Malaje, są całkiem dobre”. Maszyny te spisywały się co prawda imponująco w rękach fińskich pilotów dziesiątkujących lotnictwo radzieckie, to jednak były przestarzałe na tle nowoczesnych konstrukcji japońskich, a zwłaszcza w porównaniu do słynnego Mitsubishi Zero. Gdy Japończycy wyeliminowali z walk o Singapur samoloty alianckie, to Brytyjczycy doznali niemal szoku, stwierdzając przy tym, iż wrogie maszyny musiały być zbudowane i pilotowane przez Niemców.

Myśliwce Brewster Buffalo amerykańskiej produkcji należące do dywizjonów RAAF na lotnisku Sembawang
w północnej części Singapuru w październiku 1941 r. Samoloty aliantów ustępowały liczebnością i osiągami maszynom japońskim, które szybko osiągnęły całkowitą przewagę powietrzną.
Źródło: Wikimedia Commons / Imperial War Museums (Public Domain)

Z nonszalancją wobec zbliżającej się walki z siłami japońskimi wyrażał się w grudniu 1941 r. też gen. Percival. Uwagi ze strony podległego mu brygadiera Ivana Simsona, szefa wojsk inżynieryjnych domagającego się budowy umocnień w celu ochrony twierdzy przed natarciem od strony lądu, generał podsumował następująco.

„Myślę, że obrona, jaką zamierza pan zbudować, może tylko osłabić morale żołnierzy i cywili.”

Konsekwencją takiego podejścia była największa w historii Wielkiej Brytanii kapitulacja jej wojsk, co było istnym blamażem dumnego Imperium. W jej następstwie w ręce Japończyków dostał się też gen. Percival, który miał jednak więcej szczęścia od tysięcy swych brytyjskich, indyjskich i australijskich podkomendnych, którzy nie przetrwali koszmaru niewoli. Wraz z końcem wojny Arthur Percival został wyciągnięty przez amerykańską OSS z obozu jenieckiego w Mandżurii, w którym był przetrzymywany wraz z innymi wysoko postawionymi więźniami, aby wziąć udział w akcie podpisania kapitulacji Japonii, do czego doszło na pokładzie pancernika USS Missouri 2 września 1945 r. Po wojnie przewodził stowarzyszeniu brytyjskich jeńców wojennych Dalekiego Wschodu (ang. Far East Prisoners of War, FEPOW), działając na ich rzecz. Generał musiał się też mierzyć z falą krytyki, choć nie brakowało bardziej przychylnych mu głosów, które za upadek Singapuru w większym stopniu obarczały władze w Londynie, które zaniedbały obronę swych azjatyckich posiadłości. Według przywołanego tu Geoffreya Regana było to pokłosiem powszechnego wśród Brytyjczyków przeświadczenia o swojej wyższości nad Japończykami, uważanymi za budzących politowanie słabych ludzi, którzy nieudolnie próbowali kopiować zachodnie towary. Kierowanie się jednak stereotypowym myśleniem jest bezwartościowe z punktu widzenia wojskowego lub, w szerszym ujęciu, geopolitycznego. Bolesna dla aliantów kampania o Malaje i Singapur, o czym przypomina podniszczony Union Jack w londyńskim muzeum, jest lekcją historii, o której warto pamiętać również współcześnie, w dobie pełnej napięć rywalizacji mocarstw.

Opublikowano Historia, Stosunki międzynarodowe, Wojskowość | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , | 1 komentarz

Na straży amerykańskiego nieba – William R. Kordas (1919-1992)

Dzieje Stanów Zjednoczonych wiążą się z losami Polaków, mieszkających w Ameryce Północnej. Pierwsi spośród nich postawili stopę na kontynencie amerykańskim już na początku XVII w., półtora wieku przed powstaniem państwowości USA. Kolejne stulecia przyniosły następne fale emigracji z terenów Polski. Nasi rodacy, przybyli z Europy lub urodzeni już w Ameryce, przyczynili się do budowy amerykańskiej gospodarki, działając też w tamtejszej polityce oraz służąc w siłach zbrojnych USA. W tej ostatniej roli odnalazł się William R. Kordas, mój krewny z New Hampshire i bohater niniejszej opowieści.

Lt Col William Richard Kordas (1919-1992)
(z archiwum rodzinnego Władysława „Billa” Kordasa)

William przyszedł na świat 25 sierpnia 1919 r. w polskiej rodzinie w Taunton w Massachusetts. Jego ojcem był Stanisław Kordas (1889-1975), który pochodził z Hałuszczyniec w powiecie Skałat w pobliżu Tarnopola, w dawnej Galicji, która wchodziła wówczas w skład monarchii austro-węgierskiej. Stanisław wyemigrował w 1912 r. do USA, a cztery lata później ożenił się tam z Joanną Patron (1893-1965). Stanisław i Joanna znaleźli się wśród fali wielu naszych rodaków, którzy przed I wojną światową opuścili ubogą galicyjską wieś, emigrując za chlebem do odległej Ameryki.
Warto przy tym wyjaśnić, iż Stanisław był bratem mojego pradziadka Jakuba Kordasa (1886–1981). Tym samym William był kuzynem mojego dziadka Władysława (1914-2008). Dopełniając ów wątek rodzinny, należy wspomnieć, iż William, który jest głównym bohaterem tej opowieści, poślubił w 1944 r. Elizabeth Jane „Betty” Frost (1920–2009), z którą miał troje dzieci.

William Kordas zawodowo związał się z lotnictwem wojskowym, wstępując pod koniec lat 30. do Korpusu Powietrznego Armii Stanów Zjednoczonych (U.S. Army Air Corps), przekształconego w 1941 r. w Siły Powietrzne Armii Stanów Zjednoczonych (U.S. Army Air Force, USAAF). Dopiero we wrześniu 1947 r. formacja ta została wyodrębniona z wojsk lądowych jako osobny rodzaj sił zbrojnych i przemianowana na Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych (U.S. Air Force, USAF), pod którą to nazwą jest znana do dzisiaj.
Okres ponad 30 lat służby Williama przypadł na wyjątkowo gwałtowne dzieje. Najważniejszym wydarzeniem, które zmieniło oblicze świata, była II wojna światowa, do której USA przystąpiły w grudniu 1941 roku, po ataku Japonii na Pearl Harbor. Czas wojennej zawieruchy William spędził jednak na kontynencie amerykańskim, służąc w stacjonujących tam jednostkach USAAF. Kolejnym burzliwym rozdziałem historii była zimna wojna, czyli pełna napięć rywalizacja supermocarstw, która nierzadko doprowadzała również do regionalnych konfliktów zbrojnych. William Kordas trafił wówczas w szeregi Wojsk Powietrznych Gwardii Narodowej swego macierzystego stanu (New Hampshire Air National Guard, NH ANG). Warto dodać, iż zgodnie z duchem dawnej tradycji wywodzącej się od lokalnych milicji z epoki kolonialnej, tego rodzaju formacje podlegają władzom stanowym. W razie potrzeby mogą one jednak na rozkaz prezydenta Stanów Zjednoczonych dołączyć do regularnych jednostek USAF.

Samolot myśliwski North American F-86L „Sabre Dog” o numerze 53-0925 w barwach 133d Fighter-Interceptor Squadron (133d FIS) w 1959 r., wchodzącego w skład NH ANG. W latach 50. zadaniem tej jednostki, w której służył William Kordas, była obrona powietrzna New Hampshire. (fot. Col. Paul Smith / Granite Wings: A History of the New Hampshire Air National Guard 1947–1998)

Czas ten był też szczególny pod względem dynamiki zmian w lotnictwie. Wraz z końcem II wojny światowej nastąpił bowiem gwałtowny rozwój techniki rakietowej oraz silników odrzutowych. Biura konstrukcyjne na całym świecie wręcz prześcigały się wprowadzając kolejne rozwiązania tak w zakresie techniki napędowej, jak i w konstrukcji płatowców. Entuzjazm związany z pojawieniem się samolotów odrzutowych, które zastępowały dużo wolniejsze od nich maszyny o napędzie tłokowym, znalazł też wyraz w ukutym pod koniec lat 40. pojęciu „Jet Age”. Era odrzutowców, jak też można tłumaczyć ów termin, była też jednak okresem bardzo wymagającym dla ludzi lotnictwa. Pojawiające się wówczas pionierskie wręcz konstrukcje były bowiem cokolwiek awaryjne. Szybkie tempo wprowadzania nowych typów samolotów do służby oraz wdrażania do nich poprawek z pewnością też nie ułatwiał eksploatacji ówczesnych maszyn. William i jego koledzy zajmujący się obsługą techniczną odrzutowców, radził sobie jednak z tymi wyzwaniami. Przynajmniej na tyle, aby w sierpniu 1956 r. pojawić się w wydaniach The National Guardsman oraz The Air Reservist, magazynach poświęconych Gwardii Narodowej. Okazją ku temu była wymiana silnika w samolocie szkolno-treningowym Lockheed T-33 dokonana w rekordowym wówczas czasie 8 min. 55 sek. przez podkomendnych Williama. Osiągnięcie to zostało dokonane podczas służby w 133 Dywizjonie Myśliwskim (133d Fighter-Interceptor Squadron). Kilka lat później jednostka ta zmieniła swój charakter, zajmując się od 1960 r. transportem powietrznym. W 1975 r. jej rola uległa kolejnej zmianie, co znalazło wyraz w przemianowaniu jej na 133 Dywizjon Tankowania Powietrznego (133d Air Refueling Squadron), podlegający obecnie pod 157 ARW (157th Air Refueling Wing).

W trakcie swej służby William R. Kordas doszedł do rangi podpułkownika (Lt Col). Polski odpowiednik tego stopnia (ppłk) uzyskał w tym samym czasie po drugiej stronie oceanu jego kuzyn Władysław Kordas, będący w latach 1961–66 komendantem poligonu noszącego wówczas nazwę Filii Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Ustce (obecnie – Centralny Poligon Sił Powietrznych Ustka). Ironicznym zrządzeniem losu dwaj jakże bliscy sobie krewni znaleźli się nie tylko po przeciwnych stronach zimnowojennej barykady, ale też i w zwalczających się rodzajach wojsk, albowiem mój dziadek Władysław służył w Wojsku Polskim w artylerii przeciwlotniczej. I chociaż ludzkość przynajmniej kilka razy stawała na krawędzi kolejnej wojny światowej, żeby tak wspomnieć napięcia towarzyszące wojnie koreańskiej, kryzysowi berlińskiemu (1961) lub kubańskiemu (1962), to jednak do bezpośredniej zbrojnej konfrontacji pomiędzy NATO a Układem Warszawskim nigdy nie doszło. Tym samym obaj bliscy krewni uniknęli ewentualnego spotkania na polu walki. Mimo to nie było niestety zbytnio możliwości do podtrzymywania bliższych kontaktów pomiędzy obu kuzynami. Utrzymywanie choćby rodzinnej korespondencji z amerykańskim oficerem w warunkach PRL groziło bowiem mojemu dziadkowi poważnymi konsekwencjami. Na odnowienie relacji rodzinnych przyszedł czas dopiero na przełomie lat 80. i 90., wraz ze zmianą politycznego klimatu w Polsce i na świecie.

Paradoksalnie, czas ten, kiedy rywalizacja pomiędzy USA a ZSRR dobiegała końca, budził pewien niepokój pośród amerykańskich wojskowych, którzy stanęli w obliczu cięć budżetowych i likwidacji części jednostek wojskowych. Wśród tych, którzy sprzeciwiali się tego rodzaju zmianom, był właśnie William Kordas, który waz z majorem Edwinem C. MacNeilem oraz dwustu innymi osobami utworzył w styczniu 1989 r. komitet na rzecz ocalenia bazy lotniczej w Pease, która według planów USAF miała zostać zamknięta w ramach oszczędności do końca 1991 r. Działalność sformowanego w ten sposób Save the Pease Committee spotkała się z zainteresowaniem ówczesnej prasy, czego przykładem był artykuł opublikowany 13 listopada 1989 r. w New Hampshire Union Leader / New Hampshire Sunday News. Tekst ten, zatytułowany „Emerytowani wojskowi walczą o Pease” (ang. Retired Military Personnel Keeping Up Fight for Pease), zawiera wiele wypowiedzi owego gremium broniącego miejscowej bazy. Wśród zaprezentowanych argumentów technicznych i taktycznych, jakie wytoczyli dawni wojskowi, znajduje się uwaga, iż koncentracja lotnictwa w niewielkiej ilości baz, jakie zostaną po zlikwidowaniu części lotnisk, osłabi potencjał obronny kraju. Wynikało to z ryzyka poniesienia znacznych strat w przypadku skutecznego ataku na te nieliczne pozostałe instalacje. Swoją troskę o stan obrony USA wyraził w przytoczonym artykule również Lt Col William Kordas. Ten emerytowany już wtedy weteran lotnictwa przekonywał, że Ameryka została uśpiona w złudnym poczuciu bezpieczeństwa, jakie nastąpiło wraz z dramatycznymi zmianami wprowadzonymi w ZSRR przez Michaiła Gorbaczowa. William nie krył przy tym też swego nastawienia, będącego mieszaniną sceptycyzmu i pewnej dozy życzliwości, jakie miał wobec popularnego radzieckiego przywódcy. Pomimo tego, że z osobą Gorbaczowa wiązano wówczas duże nadzieje na Zachodzie, to jednak zdaniem Williama polityk ten mógł w każdej chwili zostać pozbawionym stanowiska, co też niosło groźbę powrotu zimnowojennego zagrożenia. W latach 90. mogło się wydawać, że obawy te były przesadzone, gdyż będąca następcą ZSRR Federacja Rosyjska była długo pogrążona w poważnym kryzysie, przez co nie była ona postrzegana jako realne zagrożenie dla państw zachodnich. Widoczna na początku XXI wieku aktywność Moskwy w różnych rejonach świata i próby rosyjskiej ekspansji w Europie Środkowo-Wschodniej oraz związane z tym napięcie międzynarodowe, być może największe od czasów kryzysu kubańskiego, pokazują jak wiele słuszności miała grupa doświadczonych wojskowych z New Hampshire u kresu zimnej wojny.

Od 1975 r. dywizjon, w którym służył William, zajmuje się tankowaniem w powietrzu. Przemianowana na 133d Air Refueling Squadron jednostka jest częścią 157th Air Refueling Wing. Na zdjęciu latająca cysterna KC-135 Stratotanker podaje paliwo bombowcowi B-1A Lancer. (z archiwum rodzinnego Władysława „Billa” Kordasa)

Ostatecznie baza Sił Powietrznych Pease została zamknięta, choć istniejące lotnisko działa nadal na potrzeby ruchu cywilnego. Niewielka część dawnej Pease AFB została jednak przekazana lokalnej Gwardii Narodowej, przez co obecnie stacjonuje tam jedna z jednostek lotniczych stanu New Hampshire, którą jest wspomniane uprzednio 157 ARW.

Bohaterowi niniejszego wspomnienia nie dane było jednak zbytnio śledzić przeobrażeń, jakie stały się udziałem świata po zakończeniu zimnej wojny. William R. Kordas zmarł bowiem 28 stycznia 1992 r. w wieku 72 lat. Do końca swych dni pozostał jednak oddany lotniczej pasji oraz wierny sprawom amerykańskiego bezpieczeństwa narodowego, pamiętając też jednak o dalekiej, polskiej ojczyźnie swych rodziców.

Chciałbym wyrazić podziękowania dla Władysława „Billa” Kordasa za nieocenioną pomoc w opracowaniu niniejszego wspomnienia.

Opublikowano Historia, Sylwetka, Wojskowość, Wspomnienie | Otagowano , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Na straży amerykańskiego nieba – William R. Kordas (1919-1992) została wyłączona

O naprawie zasilania w A600, grafice komputerowe j i grach – 18 numer K&A Plus

Tegoroczne lato powoli się już kończy, coraz szybciej zapada zmrok. Wydłużające się wieczory warto wypełnić sobie wartościową lekturą, a w szczególnością tą, która traktuje o dawnych komputerach. Przechodząc do konkretów, zachęcam do tego, aby zajrzeć do 18 numeru magazynu „K&A plus”.

Naprawa komputera Amiga 600 – montaż kondensatora C304, który wraz z polem lutowniczym odpadł od płyty głównej

Tematem przewodnim tej edycji jest grafika komputerowa, choć nie brakuje w niej opisów oraz doniesień ze świata gier dla komputerów Commodore i Amiga. Tu można wspomnieć o Fury of the Furries, wielkim przeboju z lat 90., który przybliżył Radian na łamach magazynu. Rozmiłowanym w geopolitycznych rozgrywkach, toczonych przez mocarstwa, polecić należy Balance of Power, którą przybliżył Juan. Jest to wydana w drugiej połowie lat 80. gra strategiczna, której autorem był Chris Crawford. Pozycja ta może być prawdziwą gratką dla znawców zimnowojennego konfliktu, która też osiągnęła w owym czasie spory sukces, jakim była kwota 10 mln. dolarów amerykańskich zarobionych na tej grze. Poruszając się w temacie rozrywki wspomnę jeszcze o swoim opisie Cabaret Asteroids, znakomitym porcie Asteroids, który dla komputerów Amiga wykonał Kris „JPN” Schulte. Dzięki tej produkcji już nawet na „małych” amigach z procesorem MC68000 (m. in. A500, A500+, A600) można poczuć odrobinę klimatu, jaki panował w salonach gier komputerowych na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Zresztą historia oryginalnych Asteroids, wydanych przez Atari w 1979 r., w tym także ustanawianych w tej grze rekordów oraz niezliczonych tytułów, które na niej bazowały, jest na tyle interesująca, iż zasługuje na osobny artykuł. Skoro mowa o dziejach komputerów i ich rozwoju, to obowiązkowo należy wspomnieć o wywiadzie, jaki Tomxx przeprowadził z Davem Haynie, głównym inżynierem Commodore. Z tej obszernej rozmowy można się sporo dowiedzieć o losach, ale też o atmosferze jaka panowała w firmie, która zyskała sławę dzięki C64 i Amidze, a także o projektach, w których uczestniczył Dave oraz o jego spojrzeniu na współczesny sprzęt, jak również na przedsięwzięcia retrokomputerowe.


W numerze opis naprawy Amigi 600, w której niesprawny był port szeregowy RS-232 (zdjęcie z lewej – złącze DB-25M) oraz dźwięk (wyprowadzony poprzez dwa złącza RCA). Przyczyną  problemów była uszkodzona ścieżka przy gnieździe zasilania, oznaczonego symbolem CN8 (zaprezentowane na zdjęciu z prawej)

Wywiad ten zahacza też o kwestię utrzymania dawnych komputerów. Amigowcom w sukurs może przyjść w tym obszarze moje opracowanie zatytułowane Utracony potencjał: naprawa A600. W tekście tym zawarłem swoje doświadczenia z naprawy A600, w której szwankował dźwięk oraz brakowało transmisji danych poprzez port szeregowy, a dodatkowo został też odnotowany w programie SysInfo V4.0 spadek mocy obliczeniowej. Okazało się, że przyczyną tych problemów było uszkodzenie na płycie głównej jednej ze ścieżek przy gnieździe zasilania, doprowadzającej potencjał +12 V. Odtworzenie uszkodzonej ścieżki, a oprócz tego przylutowanie kondensatora, który odpadł po otwarciu obudowy komputera, stanowiło swego rodzaju wyzwanie. Było ono tym większe, iż płyta główna Amigi 600 wykonana została w technologii montażu powierzchniowego (SMT). Szczęśliwie, dzięki udostępnionemu schematowi elektrycznemu płyty głównej A600, a także poradnikom znalezionym na YouTube, takim jak Poradnik: Lutowanie elementów SMD oraz Amiga 600 Capacitor Replacement, nawet osoba, która rzadko chwyta za lutownicę, będzie mogła samodzielnie wykonać tego rodzaju naprawę. Oczywiście wymagany jest odpowiedni sprzęt i materiały, aczkolwiek cała operacja może zostać przeprowadzona w domowych warunkach.

Zagadnienia te szerzej opisane są we wiosenno-letnim wydaniu „K&A plus”, w którym coś dla siebie znajdą też entuzjaści Raspberry Pi (Moje boje z Amigą 400 autorstwa Don Rafito), a przede wszystkim gracze, za sprawą licznych opisów gier.

Pełen spis treści 18 numeru K&A Plus znajduje się na witrynie magazynu, na której można też zakupić zaprezentowane tutaj wydanie
Opublikowano Informatyka | Otagowano , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania O naprawie zasilania w A600, grafice komputerowe j i grach – 18 numer K&A Plus została wyłączona

Amigowy serwer z poznańskiego Poligrodu

Październik to miesiąc oznaczający powrót studentów do zajęć w związku z początkiem nowego roku akademickiego. Dla absolwentów jest to być może okazja, aby powspominać lata spędzone na uczelniach oraz w akademikach. W tych ostatnich, kojarzonych zazwyczaj z bujnym życiem studenckim, bywają też niekiedy realizowane dość ambitne projekty. Takim przedsięwzięciem był serwer bazujący na Amidze 1200, który działał na początku tego stulecia w Domu Studenckim nr 6 na poznańskim Poligrodzie.

Na wspólnym zdjęciu z Łukaszem „Larchem” Wajnertem (z prawej) oraz z płytą główną Amigi 1200, która stanowiła podstawę serwera działającego w trakcie studiów na Politechnice Poznańskiej. Fot. Łukasz „Larch” Wajnert

Chociaż pierwsze lata XXI w. nie wydają się obecnie jakąś odległą epoką, to jednak potrzeba chwili namysłu, aby przywołać krajobraz technologiczny tamtych czasów. Internet, z którego można dziś korzystać niemal na terenie całego kraju, wówczas się dopiero popularyzował. Co prawda medium to nie było już wtedy jakimś dobrem luksusowym, to jednak dostęp do niego w dalszym ciągu nie był oczywisty. Obrazują to Wskaźniki społeczeństwa informacyjnego publikowane przez GUS. Według danych zebranych podczas tych badań, w 2004 roku tylko 26% gospodarstw domowych posiadało dostęp do Internetu, a zaledwie 8% cieszyło się łączami szerokopasmowymi. Taki stan rzeczy wiązał się z zastosowaniem modemów telefonicznych na użytek domowy czy też popularność kawiarenek internetowych, z których usług korzystało się też na Zachodzie. Dla wielu młodych ludzi, pragnących – jak się to wówczas mówiło – „surfować po Internecie”, bramę do ogólnoświatowej sieci stanowiły szkoły lub uczelnie wyższe. To właśnie dzięki studiom rozpoczętym w październiku 2000 r. na Wydziale Elektrycznym Politechniki Poznańskiej miałem okazję szerzej zapoznać się z technologiami sieciowymi, a także poznać bohatera niniejszego wpisu, którym jest Łukasz „Larch” Wajnert, mój kolega z grupy z kierunku Elektrotechniki. Uczciwie trzeba przyznać, że na naszym roku można było poznać wiele utalentowanych i wartościowych postaci. Tym, co jednak wyróżniało Larcha z tego grona była jego Amiga 1200, sprawnie działająca w jego pokoju w akademiku.

Dom Studencki nr 6 na Poligrodzie w Poznaniu. W akademiku tym w pierwszych latach tego wieku działał opisywany serwer. Fot. własne

Komputer ten był prawdziwym ewenementem, gdyż model ten od dobrych kilku lat uchodził już za przestarzały. Długa żywotność tej maszyny była jednak możliwa dzięki karcie rozszerzeń Apollo 1240 z procesorem MC68040 i zegarem 33 Mhz oraz z 48 MB pamięci RAM. Oprócz tego komputer był wzbogacony o napęd CD-ROM, dysk twardy, a przede wszystkim o kartę sieciową. Konfiguracja ta może byłaby imponująca we wczesnych latach 90., ale nie dekadę później, gdy w świecie PC królowały już mikroprocesory Pentium III i 4, pracujące z częstotliwościami liczonymi co najmniej w setkach MHz. Jak się okazało, nawet tak wiekowy sprzęt można było zaprzęgnąć do dość wymagających działań, jakie wiązały się z pracą w roli serwera. Odpowiednio skonfigurowana i podłączona do Internetu Amiga służyła do obsługi poczty elektronicznej, zapewniając też inne formy komunikacji. Mowa tu choćby o powszechnie wówczas stosowanym komunikatorze Gadu-Gadu oraz o wysyłaniu wiadomości przez internetowe bramki SMS, z której to możliwości chętnie korzystali niezamożni z reguły studenci. Ponadto Larch jako entuzjasta IRC (ang. Internet Relay Chat) zajmował się też administrowaniem oraz przejmowaniem kanałów dyskusji oferowanych przez tę popularną niegdyś usługę, tworząc i utrzymując pomocne w tych celach boty. Amigowy serwer znalazł też zastosowanie w jeszcze jednej pasji swego właściciela, jaką były samochody Volkswagen Garbus. To właśnie na tym komputerze powstała i była utrzymywana witryna internetowa garby.prv.pl, którą być może pamiętają jeszcze niektórzy garbusiarze.

Z opowieścią tą wiąże się też jeszcze popularyzacja Linuksa, która szła w parze z coraz szerszym dostępem do Internetu. System ten, użyty w postaci dystrybucji Debian 68k, okazał się być remedium na bolączki, które były związane z funkcjonowaniem serwera pod kontrolą AmigaOS. Pojawiające się bowiem problemy z zasilaniem komputera prowadziły do uszkodzenia systemu plików. Mimo sympatii żywionej do klasycznego systemu operacyjnego Amigi trzeba przyznać, że Linux zdecydowanie lepiej radził sobie z przywracaniem komputera do pracy po takich awariach, zmniejszając też problem utraty danych, a przy tym oferując dużo szerszą gamę serwerowych narzędzi.
Umiejętności uzyskane podczas konfiguracji i administrowania własnym serwerem przydały się później Larchowi w toku pracy zawodowej. Linux, choć nie podbił świata komputerów biurowych i domowych jako realna alternatywa dla MS Windows, sprawdza się dziś jako system operacyjny serwerów oraz urządzeń sieciowych, będąc też cenionym przez część programistów. Amiga, pociągnięta na dno w 1994 r. bankructwem nadrzędnej wobec niej firmy Commodore, powróciła na fali zainteresowania dawnymi komputerami, dobrze osadzając się w retrokomputerowej niszy.

Płyta główna A1200

Płyta główna A1200, jedna z nielicznych pozostałości po serwerze z akademika. Fot. Łukasz „Larch” Wajnert

A co zostało po serwerze, który ukradkiem pracował przez niemal dwa lata w DS6 na poznańskim Poligrodzie? Od strony technicznej jest to tylko płyta główna A1200, nadal przechowywana przez jej właściciela, a także niekompletny mirror witryny garby.prv.pl, dostępny w serwisie Wayback Machine. Do tego też dochodzi pamięć o nieodległej epoce, gdy Internet jeszcze nie przerastał ludzi, choć zaczynał już ich od siebie oddzielać, jak również wspomnienia z nieco swobodnych studenckich czasów, gdy realizowało się niekonwencjonalne niekiedy pomysły. W każdym razie należy przynajmniej odnotować kolejny przypadek zastosowania Amigi, zwanej częstokroć „maszynką do gier”, do pełnienia dość zaawansowanych zadań.
Historia amigowego serwera z Politechniki Poznańskiej, wraz z podanymi przez Larcha szczegółami technicznymi, została szerzej opisana w 16 numerze magazynu Komoda & Amiga plus, dostępnym na witrynie ka-plus.pl. Wydanie to ukazało się w sierpniu tego roku.

Historia serwera opartego na A1200, który w czasie studiów na Politechnice Poznańskiej prowadził w akademiku Łukasz „Larch” Wajnert, została przedstawiona w numerze 16 magazynu „K&A plus”, w artykule zatytułowanym „Z czeluści akademików Politechniki Poznańskiej, czyli A1200 jako serwer”.

Opublikowano Informatyka | Otagowano , , , , , , , , , , , , , | Możliwość komentowania Amigowy serwer z poznańskiego Poligrodu została wyłączona